Nasi bohaterowie pochodzili zewsząd. Morski świat jest wielki, a jego mieszkańcy lubią podróżować. Traf chciał, że tych kilku skończyło razem na jednym statku. Karaka Cytadeli "Zielona Łuna" zawijała do portów w pobliżu strefy kontroli tego bądź co bądź imperium; niosła wieści o prawdopodbieństwie pojawienia się tu wkrótce zarazy i ewakuowała ludność, razem z kilkoma innymi statkami. Flota czyniła to raczej z rozsądku i chęci przerwania prawdopodobnej "ścieżki" dla zarazy, niż z czystej charytatywności. Aby chronić swoje rejony, Cytadela musiała pilnować też niepodległych wód na jej obrzeżach. Czasem ewakuacjami, a czasem zamienianiem portów w popiół.
Każdy trafił na "Zieloną Łunę" w niewielkim odstępie czasu. Nikt nie stawiał większego oporu, zwłaszcza że ewakuacja oznaczała też darmową właściwie przejażdżkę w stronę centrum Cytadeli, które ponoć było z grubsza bezpieczne. W porcie Lichwasser, z którego zabierała naszych bohaterów, załoga mówiła iż teraz będzie kierować się do Harrowport - miasta dokowego stanowiącego de facto bramę do serca cywilizacji. Pofatygowali się nawet o podarowanie mapy:
I wszystko przebiegało gładko. Na statku nie panował tłok - kilku pasażerów, paru handlarzy, kilkunastu cywili z dobytkiem i załoga. Kapitan przedstawił się jako Jacen Hermand; był wysokim mężczyzną o równo przystrzyżonej brodzie i bystrym wzroku. Podobnie jak jego podkomendni, pod lekkim napierśnikiem nosił mundur w bladoczerwonej barwie Cytadeli.
Żołnierze krzątali się po pokładzie, pilnując porządku; medyk w ciasnym, skórzanym odzieniu i goglach na twarzy wypatrywał śladów zarazy, ale czynił to już właściwie dla formalności. Na statku był obecny też ciężkozbrojny rycerz z ciemną, szkarłatną szarfą Inkwizycji wokół szyi; był to jeden z tak zwanych "czyścicieli", ekspertów od walki z trupami. Można było czuć się bezpiecznie.
W ciemności drugiej nocy rejsu statek zaskoczył nagły sztorm. Potężny, szalony sztorm, niezwiastowany niczym co można było łatwo wypatrzeć w mroku. Nim pasażerowie się zbudzili, karaka w coś uderzyła i nagły poryw wiatru złamał maszt. Zanim stracili przytomność od kolejnego uderzenia o pokład, niektórzy mogliby przysiąc, że widzieli w świetle pioruna trąbę powietrzną. Wszystko trwało chwilę - i łup, koniec.
Kilku z podróżnych powoli odzyskiwało przytomność. Niebo było blade i jeszcze ciemne; rozgonione przez cichnący wiatr chmury przebijały snopy słabego światła wschodzącego słońca. Czuli potworny ból w skroniach, lecz ból ten skutecznie stawiał ich na nogi i przywracał do wybudzenia. W gardłach zalegały resztki wody, które próbowały wykasłać wyziębione płuca. Powietrze wypełniały pokrzykiwania kilku mew i szum fal leniwie obijających się o wrak.
"Zielona Łuna" była rozbita w stertę drewna. Leżała nieopodal, ale jej fragmenty rozrzucone były niemal wszędzie w zasięgu wzroku. Uderzenie musiało być potężne. Wrak spoczywał między porośniętymi skałami a piachem plaży, w który w jakiś sposób zdawał się być wbity odłamanym teraz dziobem. Resztki masztów i olinowania leżały gdzieś w koronach niewysokich drzew, a zawartość ładowni rozsypała się na podmywanym przez morze piachu. Dalej, w oddali wody dryfowało coś, co prawdopodobnie było ciałami. Kilka mew nadgryzało tą wątpliwą ucztę.
Część ofiar musiała być też na lądzie, bo w powietrzu unosił się ostry, słodkawy zapach śmierci. Z pewnością nie wszyscy mieli szczęście wybiec - lub zostać wyrzuconym przez impet - z obecnie zmiażdżonych kajut.
Bohaterowie budzili się powoli. Za plażą majaczył ciemny las i nim byli w stanie wstać i lepiej się rozejrzeć, każdy zastanawiał się, czy został sam. Kto jeszcze przeżył?