W końcu nadszedł czas, by rozpoczęły się pierwsze walki. Trybuny były pełne, a ludzie stali wokół, zbici w wielkie, nieco przytępawe zbiorowisko. Na platformach stanąć mieli najpierw Beleth Crawler i Mandrago oraz Grum Męskotur i jego żona, Andersonia. Szczególnie ta druga walka budziła wielkie emocje. Pojedynki miały się rozgrywać równolegle. Budziło to zawód części publiki, ale Goliath jasno stwierdził, że to walka o to, kto jest najsilniejszy, a nie igrzyska, i to zawodnicy tak naprawdę będą mieli najwięcej przyjemności z wygranej lub śmierci. Beleth odłączył się od swojej grupy z Veno, żegnany błogosławieństwami i słowami mającymi nieść powodzenie. Siwowłosy, młody mężczyzna, którego ramię okalała złota zbroja zdobiona piórami, przy boku trzymał ogromny, elegancki miecz – erzengelklinge. Elegancki, przystojny, pewny siebie, wyraźnie publika faworyzowała jego w tym starciu. Mandrago, w milczeniu zmierzała ku platformie, ubrana w swój płaszcz. Byki kierowały ku niej niezbyt pochlebne okrzyki w stylu „mutant!” czy „dołóż temu czemuś dominicanus!”, ale ta nie przejmowała się tym kompletnie. Nigdzie nie było widać Hancock. Musiała gdzieś się ukryć, wiedząc, że bez ochrony Mandrago, Whalers mogą zechcieć ją załatwić.
Ku swojej platformie zmierzali też Andersonia i Grum. W milczeniu, ciszy. Nagle, ktoś z tłumu krzyknął:
-ZDRAJCZYNI!
Byki szybko to podchwyciły, a ludność Tauris wybuchła ogromnym oburzeniem. Kumulowało się ono od godziny przez plotki oraz złość na złamanie tradycji. Andersonia od zawsze była silna i stawiała na swoim, ale wyzwanie własnego męża do walki na śmierć i życie, urągało wszystkiemu, w co męska kultura miasta wierzyła. Ku żonie Gruma poleciały najgorsze wyzwiska znane światu, od zarzutów o zdradę, po życzenia bolesnej śmierci. Jej mąż nie zareagował. Spojrzał na nią tylko z góry, jak na ścierwo, na coś obrzydliwego, i szedł dalej ku arenie. Andersonia, na początku też wydawała się niewzruszona. Jednak nagle, coś się w niej przełamało. Wszyscy krzyczeli by zginęła, gardzili nią, potępiali za zdradę męża, za to, że swoim uczestnictwem wystawiła związek małżeński na próbę, która nie będzie miała dobrego zakończenia. W oczach dumnej wojowniczki zakręciła się przez chwilę łza, ale kobieta nie dała się pokonać słabości. Obróciła się i spojrzała z pogardą na tłum, po czym krzyknęła:
-LUDU TAURIS! Potępiajcie mnie ile chcecie, rzucajcie w moją stronę kamieniami i mówcie o mnie najgorsze rzeczy! Jednak mam swoją dumę i honor! Jestem taka jak wy! Silna, dumna i... męska! Nie, kobieca! Bo bycie kobietą, nie oznacza słabości! Jesteśmy tak samo silne jak wy! I waszej żałosnej gromadzie należy się w końcu godna przywódczyni! Prawda jest taka, że ja i Selienne i tak robimy wszystko za Gruma! To MY wami rządzimy! I MY zasługujemy na prawdziwą władzę!
Selienne stała w tłumie, pośród innych byków. Ci spojrzeli na nią groźnie, ale ona tylko pokręciła głową, jakby zaprzeczając pasji, z jaką mówiła Andersonia. Druga żona Gruma znała swoje miejsce i wiedziała, że ludzie nie zaakceptują w pełni kobiety-wodza. Nie chciała się mieszać do tego sporu. Nie sądziła też, by małżonka jej męża dała mu radę. Andersonia kontynuowała:
-Czas wstrząsnąć posadami tego miasta! Każdego psa, który śmiał teraz krzyczeć, po zwycięstwie nad moim mężem wyzywam na pojedynek! Pokonam was wszystkich i pokażę, jak silna potrafi być kobieta!
Grum zazgrzytał zębami, a tłum zamilkł. Ta cała przemowa była straszną obelgą dla byłego zastępcy wodza osady. Andersonia przeszła obok niego stając na polu walki. Goliath, który raczej z chłodną miną słuchał wystąpienia kobiety, poczekał aż walczący staną na platformach, po czym bez dłuższych zapowiedzi huknął ku niebu:
-NIECH ROZGORZEJE BITWA!
VS
Beleth Crawler vs Noble Mandrago
Beleth stanął naprzeciw roślinnego mutanta i złożył dłonie, niczym do modlitwy, kłaniając się lekko. Spod płaszcza humanoidalnej istoty wypełzło parę korzeni-macek, uzbrojonych w kolce. Święty wojownik jednak nie wystraszył się tego pokazu abominacji. Uśmiechnął się, po czym powiedział pogodnie, sięgając po miecz:
-Wybacz siostro, jeżeli uczynię coś, czego będę żałował. Niech Bóg cię błogosławi i uchroni od śmierci, bo w tym pojedynku, pokażę swoją prawdziwą duszę. To będzie starcie naszych wizji świata oraz przyszłości. Czy to nie piękne i chwalebne?
Mandrago nie odpowiedziała. Ku Belethowi, dość leniwie, wystrzeliła jedna z macek, mijając go o włos. Dominicanus nie wyglądał jednak na wystraszonego. Unik był zamierzony, nie włożył też w niego zbyt wiele energii. Prawdziwa walka, miała się zacząć właśnie teraz.
Walka potworów
Beleth zakręcił w powietrzu mieczem i podrzucił go wysoko ku niebu. Po czym chwycił wolnymi dłońmi za pnącze, uważnie, tak, by nie natrafić na jakiś kolec i mocno pociągnął. Mandrago niemalże została wyrwana z miejsca w którym stała. Dominicanus przyciągnął ją do siebie jednym, potężnym pociągnięciem, a chwilę potem, przywitał skołowanego mutanta mocarnym ciosem pięścią. Usłyszeliście dźwięk, jakby coś bardzo mocnego rąbnęło w pień drzewa, a kobieta-roślina poleciała błyskawicznie do tyłu, odrzucona uderzeniem, który potrafiłby powalić niedźwiedzia. W momencie, gdy Mandrago leciała do tyłu, z nieba spadł miecz Beletha, który ten natychmiast chwycił. Pomknął ku przeciwniczce, naciskając coś w swoim erzengelklinge. Ten rozdzielił się na dwa osobne miecze, podobnej wielkości. Wykorzystując zamroczenie mutanta po poprzednim ciosie, dominicanus kopnął ją w podbródek, wyrzucając ją w powietrze, a potem wyskoczył i zrobił dwa obroty w powietrzu, za każdym razem tnąc przepotwornie roślinę przez pierś i twarz, obydwoma mieczami. Wszędzie wirowały liście, płatki kwiatów oraz resztki przerwanych pędów. Był to poniekąd piękny widok, a kunszt bitewny Beletha zapierał dech w piersiach. Był pewnym zwycięzcą, a Daud mógł już się zacząć obawiać, co się stanie, gdy przyjdzie mu walczyć ze świętym wojownikiem z Veno, w pełni jego umiejętności, gdy nie będzie się powstrzymywał. Jego ruchy były o wiele szybsze i potężniejsze, niż podczas waszego pojedynku.
Mandrago upadła na ziemię. Wyglądała niczym zbity, nieprzypominający już człowieka chwast, kupa resztek roślinnych, posiekanych z morderczą precyzją. Beleth wylądował zgrabnie, przykucając, po czym wyprostował się i spojrzał z góry na martwego mutanta. Złączył swoje miecze w jeden, i wciąż trzymając rękojeść, złożył ręce jak do modlitwy. Coś jednak nie grało. Tłum nie skandował jego imienia, a Goliath nie ogłosił zakończenia walki. Resztki mutanta zafalowały, po czym... zabulgotały, to chyba odpowiednie słowo, choć nie oddające do końca pulsujących, miarowych ruchów roślinnych, żylastych pędów. Tors i głowa Mandrago uniosły się nieco z ziemi. Przypominała teraz bardziej to, co widzieliście podczas pierwszego spotkania z nią – plątaninę wielkich kwiatów, liści, korzeni i pnączy, oraz ukrytą w niej ludzką sylwetkę. Mutant spojrzał na Beletha, po czym spytał cierpiętniczym, agonicznym głosem:
-To... wszystko...?
W jednej chwili, pnącza rozpełzły się po powierzchni całego pola walki, pokrywając je niemal całkowicie. Beleth próbował odskoczyć w tył, ale pnącza oplotły jego stopy. Cichy chrupot oraz syknięcie dominicanus poświadczyły publiczności, że właśnie, kostki wojownika zostały zmiażdżone. Z ciała Mandrago wystrzeliły trzy macki zaopatrzone w kolce, przebijając mężczyznę na wylot uda oraz brzuch mężczyzny. Beleth zakrztusił się i splunął krwią, patrząc, jak pęd zagłębia się w jego trzewia. Jego oczy straciły przez chwilę blask. Rana była bardzo poważna. Ten jednak... uśmiechnął się, po czym wydukał, zalewając swoją pierś posoką:
-Deus, dona me vi.
Po czym skierował swój miecz ku ciału Mandrago i przesunął jakiś przycisk. Ostrze pomknęło nagle ku roślinie z głośnym świstem, wbijając się w pierś potwora. Przez chwilę, dało się usłyszeć coś, jakby mocne zasysanie powietrza, a potem, nastąpił wybuch. Słyszeliście dźwięk, ale nie było ognia, to była czysta implozja, zwiększenie ciśnienia, które rozerwało roślinną powłokę mutanta. Uścisk macek zmalał, a Beleth upadł na usłaną pnączem arenę, łapiąc powietrze. Był ranny, ale dzięki pomocy Boga udało mu się. Zaraz przyjdą tu jacyś lekarze i mu pomogą. Rana była niebezpieczna, ale to nic, z czym dobry medyk nie dałby sobie radę. Jeżeli będzie trzeba, powróci do Veno i tam go wyleczą Negazione, albo i sam Bóg. W końcu spisał się dobrze i...
Beleth pustym wzrokiem spojrzał w pnącza. Ciągle pulsujące życiem pnącza. Znowu nie było żadnych okrzyków z tłumu. Za to pojawił się cień, który przesłonił słońce spadające na pole bitwy. Mandrago przeniosła swoje ciało przez sieć pnączy, stając za świętym wojownikiem. Ten obrócił głowę i zobaczył, jak mutant przystawia do jego szyi mackę pełną kolców. Jego oczy rozszerzyły się.
-Boże, pom...
Mandrago, bez jakichkolwiek emocji, oplotła pnączem jego gardło, a potem, gwałtownie nim pociągnęła, rozrywając do kości mięśnie, skórę i tchawicę. Beleth, dzielny Beleth z Veno, jeszcze przez chwilę łapał ciężko powietrze, aż w końcu wzdrygnął się parę razy i z pustym wzrokiem upadł na miękką posadzkę z macek...
VS
Grum Męskotur vs Andersonia Męskotur
Małżeństwo stanęło naprzeciwko siebie i spojrzało sobie chłodno w oczy. To była walka, w której jedno z nich na pewno zginie. Andersonia kochała swojego męża, a ten, którego duma została wystawiona na tak ogromną próbę, wahał się. To jednak nie było problemem. W końcu za parę minut jedno z nich będzie martwe, a uczucie wygaśnie wraz ze śmiercią ukochanego. Taką przynajmniej każde z nich miało nadzieję. Andersonia czuła, że zwycięży tę walkę. Wiedziała, że jest silniejsza od męża. Trenowała więcej, była zwinniejsza. Nie mogła tylko dać się ponieść furii. A wtedy zostanie nową przywódcą Męskoturów. Bez dłuższego wahania, kobieta zacisnęła pięści uzbrojone w kastety i błyskawicznie ruszyła ku swemu mężowi. Szybko przemknęła obok niego, stając u jego boku, trochę nawet zachodząc na plecy i wymierzyła mu potężny cios w nerkę, który powaliłby każdego dorosłego faceta.
Utracenie honoru
Potężna pięść Gruma wylądowała na twarzy niczego nie spodziewającej się Andersonii. Uderzenie było błyskawiczne, a przy tym silne niczym zderzenie z rozpędzonym pociągiem. Kobieta poczuła, jak jej szczęka przesuwa się całkowicie, a w końcu wypada z zawiasów. Kość policzkowa została zmasakrowana, jedno z oczu zaszło krwią. Czaszka chrupnęła nieprzyjemnie, co wskazywało na pęknięcie. Andersonia, piękna Andersonia, upadła na chłodny metal z szokowanym wyrazem na zmasakrowanej twarzy. Cierpiała. Cierpiała jak nigdy dotąd. Uderzenie było niemożliwie silne i chyba tylko cud sprawił, że jeszcze żyła. Widownia milczała, tak samo jak Grum, stojący nad nią i patrzący z góry jak chłodny kat. Kobieta zwymiotowała i zacisnęła jedyne, sprawne oko. Zacisnęłaby zęby gdyby mogła, lecz już ich najzwyczajniej w świecie nie miała. Podniosła się jednak. Stanęła przed swoim mężem, a ten patrzył na jej oszpeconą twarz pustym wzrokiem. Wkładając w ten cios wszystkie siły, Andersonia zamachnęła się i uderzyła uzbrojoną w kastet pięścią w pierś mężczyzny. Ten nawet nie próbował robić uniku. Cisza na trybunach stawała się nie do zniesienia. Pięść kobiety zatrzymała się na torsie Gruma. Nie zrobiła mu krzywdy. To było naprawdę silne, porządne uderzenie, które odrzuciłoby w tył każdego innego byka. Przeciwko synowi Króla Gór jednak było niczym ugryzienie komara. To była czysta różnica siły i wytrzymałości. Grum nie bez powodu, przez tyle lat pełnił rolę wodza Męskoturów. W oku Andersonii zaszkliła się łza, a z gardła wydobył się przeciągły jęk bólu i upokorzenia. Nie miała szans. Najmniejszych. Wiedziała, że mąż jej nie oszczędzi. Była pełna nadziei i wiary w zwycięstwo, a tymczasem zginie jak pies. Nie, gorzej. Jak mrówka, rozdeptana przez człowieka. Nie potrafiła nawet zranić swojego męża, którego tak pogardliwie wyzwała. Andersonia bała się śmierci. Była odważna, ale teraz, mając za plecami tłum swoich pobratymców, a przed sobą męża, który miał ją zaraz wykończyć, nie mogła sobie poradzić z własnymi emocjami. Zrobiła coś, czego nie uczyniłby żaden inny Męskotur w poważnej walce i co było najgorszym skalaniem świętości pojedynków.
Wymierzyła Grumowi kopnięcie w przyrodzenie. Tłum ryknął z wściekłości na ten żałosny manewr, którego żaden inny mężczyzna by nie miał czelności zrobić i który przekreślał Andersonię jako członkinię rodu. To było żałosne, tchórzliwe zagranie. Potwierdzające to, że kobieta nie powinna stawać do walki w pojedynku. Tym jednym, desperackim manewrem, Andersonia przekreśliła wszystko to, o czym mówiła przed bitwą. Wyzbyła się swojego honoru na rzecz panicznego strachu. Grum cofnął się do tyłu. Bolało go to uderzenie. Ale jeszcze bardziej bolało go to, jak bardzo poniżyła się jego żona, by tylko uciec od godnej śmierci. Teraz, stała się nikim. Upadła na ziemię, a jej łzy mieszały się z krwią. Byłą oszołomiona przez swój uczynek. Uczynek, który był jednym z najgorszych tabu w całym żywocie Męskoturów. Po chwili Grum doszedł do siebie i znowu stanął nad swoją żoną. Ta spojrzała na niego z przerażeniem, po czym zaczęła jęczeć, nie mogąc dobrze złożyć słów ze zmiażdżoną szczęką. Wszyscy wiedzieli jednak co chce powiedzieć: „Nie rób tego. Nie zabijaj mnie. Nie chcę umierać. Błagam, zrobię wszystko”. Grum pokręcił głową, wpatrując się z odrazą w osobę, którą nazywał kiedyś swoją żonę. Po czym wymierzył w jej głowę kolejne, miażdżące uderzenie. Wycie przerażenia Andersonii ustało w momencie, gdy jej mózg zmieszał się z palcami jej męża...
Obydwie walki były zakończone. Na arenie pozostała tylko dwójka zwycięzców: Noble Mandrago i Grum Męskotur. Pnącza zawirowały wokół roślinnej kobiety, i ta jakby znowu zrobiła się nieco mniejsza i bardziej humanoidalnopodobna. Liany uformowały się w coś na kształt płaszcza, gdy zwyciężczyni schodziła z podestu, nie przejmując się zwłokami przeciwnika. Ludzie z Veno jęknęli z żalu za poległym pobratymcą. Nie spodziewali się chyba tego, że przegra. Grum również opuścił pole bitwy milcząc. Nie spojrzał nawet na truchło żony. Selienne stojąca pośród tłumu trzymała dłoń przy twarzy, zasłaniając oczy i zagryzając wargę, by powstrzymać się od płaczu.
Gdy zwłoki zostaną uprzątnięte, przyjdzie pora na dwie kolejne walki: Goliatha i Charlesa oraz Dauda i Leroje. Kto zwycięży? To się dopiero okaże. Napiszcie, co robicie w oczekiwaniu na pojedynek, a potem swoje wejście, tak, byśmy mogli zacząć walkę już od następnego postu.