Zbiorczy temat na opowiadania

Wszyscy mają mambę... mam i ja!
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Agon
Posty: 473
Rejestracja: 2013-02-25, 21:53

Zbiorczy temat na opowiadania

Post autor: Agon »

Widzę w offtopie kilka tematów z opowiadaniami, to myślę: założę zbiorczy temat, skoro ludzie mają potrzebę. Tu wklejamy ciekawe opowiadania jakie znajdziemy, albo jakie sami stworzymy.
Znalazłem takie opowiadanie sf i postanowiłem wkleić, bo mi się spodobało (a rzadko cokolwiek mi się podoba). Nawiązuje do skali Kardaszewa i problemu entropii Wszechświata.

Isaac Asimov
The Last Question
OSTATNIE PYTANIE

Po raz pierwszy ostatnie pytanie padło — rzucone pół–żartem — dwudziestego pierwszego maja 2061 roku. Były to czasy, kiedy ludzkość zawładnęła już światłem. Pytanie owo narodziło się jako rezultat półdolarowego zakładu, zawartego nad butelką whisky. A stało się to tak…
Dwaj członkowie wiernej świty Multivaca — Alexander Adell i Bertram Lupov — wiedzieli najlepiej, jak tylko człowiek mógł wiedzieć, co kryje się za zimną, błyszczącą płytą gigantycznego komputera. A w każdym razie mieli jakieś mgliste pojęcie o ogólnym schemacie obwodów i przekaźników, które narosły w maszynie od owych zamierzchłych czasów, kiedy to pojedynczy człowiek mógł mieć zupełnie jasne pojęcie o całości…
Multivac był maszyną samoadaptacyjną i samokorygującą. Musiał być taki — bowiem żaden człowiek nie byłby w stanie nic w nim naprawić lub zmienić równie szybko i równie trafnie jak on sam. Tak więc Adell i Lupov służyli molochowi jedynie powierzchownie i z pozoru — choć najlepiej, jak tylko było na to stać człowieka. Karmili go danymi, adaptowali pytania, jakie mu stawiano i tłumaczyli odpowiedzi, jakich udzielał. Bez wątpienia więc zasługiwali oni — podobnie jak inni ze świty Multivaca — na swój udział w glorii komputera.
Na przestrzeni dziesiątków lat Multiyac pomagał w projektowaniu statków kosmicznych i obliczaniu trajektorii lotów, które umożliwiły ludziom osiągnięcie Księżyca, Marsa i Wenus. Później jednak ziemskie zapasy okazały się zbyt ubogie, by sprostać wymaganiom takich wypraw. Zbyt dużo trzeba było energii do tak długich lotów. Ziemianie eksploatowali wprawdzie swoje złoża węgla i uranu ze stale wzrastającą wydajnością, ale ani tego, ani tego nie było zbyt wiele.
Powoli jednak Multivac nauczył się dostatecznie dużo, by móc odpowiadać na coraz bardziej wnikliwe i sięgające istoty rzeczy pytania. I oto czternastego maja 2061 roku to, co było dotąd teorią, stało się faktem…
Ziemianie zawładnęli energią Słońca. Mogła ona być teraz magazynowana, przetwarzana i utylizowana wprost na skalę całej planety. Ziemia skończyła raz na zawsze ze spalaniem węgla, rozszczepianiem uranu i podłączyła się do małej stacji kosmicznej o średnicy jednej mili, obiegającej Ziemię w połowie odległości od Księżyca. Cały glob pracował teraz dzięki niewidzialnym promieniom energii solarnej.
Nawet tydzień okazał się okresem czasu zbyt krótkim, aby przyćmić glorię tego przedsięwzięcia. Toteż Adell i Lupov postanowili ostatecznie uciec od swych oficjalnych obowiązków i spotkać się w ciszy i spokoju tam, gdzie nikomu nie przyszłoby do głowy ich szukać: w bezludnych podziemnych halach, kryjących płyty potężnego, wpuszczonego w ziemię cielska Multivaca. Opuszczony przez wszystkich i bezczynny teraz komputer sortował dane z leniwym, pełnym zadowolenia klekotem. On również zasłużył sobie na odpoczynek i obaj ludzie zdawali sobie z tego sprawę. Zresztą w gruncie rzeczy nie było żadnego powodu, by go niepokoić.
Mieli ze sobą flaszkę whisky i ich jedynym pragnieniem w owej chwili był odpoczynek w swoim własnym towarzystwie.
— A jednak to zadziwiające, jak się nad tym lepiej zastanowić — odezwał się Adell. Jego szeroką twarz przecięły teraz bruzdy znużenia. Wolno mieszał swojego drinka szklanym pręcikiem, przyglądając się leniwie wirującym sześcianikom lodu. — Cała energia, jakiej kiedykolwiek by nam było potrzeba — za darmo! Energia wystarczająca do stopienia całej Ziemi w jedną wielką kroplę zanieczyszczonego ciekłego żelaza. I nadal by nam tej energii nie zabrakło. Wszelka energia, jakiej kiedykolwiek Ziemianom będzie trzeba — na zawsze… Na zawsze…
Lupov odchylił głowę i spojrzał przekornie na Adella. Robił tak zawsze, kiedy miał ochotę sprzeciwić się. I teraz również miał zamiar się sprzeciwić — po części zresztą dlatego, że to on musiał wcześniej przynieść kostki lodu i szklanki.
— Nie na zawsze — powiedział.
— O Chryste, no to prawie na zawsze! Dopóki nie skończy się Słońce…
— To nie jest zawsze!
— No więc dobra, nie na zawsze. Biliony, biliony lat. Może dwadzieścia bilionów? Satysfakcjonuje cię to?
Lupov przesunął palcami po przerzedzonych włosach — był to jakby gest uspokojenia i utwierdzania się w przekonaniu, że nadal coś tu jest nie tak. Potem dystyngowanie małymi łykami popijając swojego drinka powiedział:
— Dwadzieścia bilionów lat to nie jest zawsze.
— W porządku, ale dla naszych czasów wystarczy…
— Tak samo uważano w przypadku węgla czy uranu…
— No dobra, ale teraz możemy przecież podłączyć statek do stacji energosolarnej, po czym ten statek może gnać do Plutona i z powrotem milion razy bez kłopotania się kiedykolwiek o paliwo. Nie mógłbyś czegoś takiego dokonać za pomocą węgla czy uranu. Zapytaj Multivaca, jeśli mi nie wierzysz.
— Nie muszę pytać Multivaca — sam dobrze o tym wiem.
— Więc przestań podważać znaczenie tego, co dla nas zrobił — powiedział Adell czerwieniejąc. — Bo dobrze zrobił!
— A kto tu mówi, że nie? Powiedziałem tylko, że Słońce nie będzie pracować zawsze! To wszystko, co powiedziałem. Jesteśmy zabezpieczeni na dwadzieścia bilionów lat. A co potem? — Lupov wyciągnął w kierunku kolegi lekko drżący palec. — Tylko nie mów mi, że podłączymy się do następnej gwiazdy! — dodał.
Na chwilę zapadła cisza. Adell od czasu do czasu tylko przykładał do ust szklankę. Oczy Lupova powoli się zamknęły. Odpoczywali.
Nagle Lupov otworzył oczy i wykrzyknął:
— Wydaje ci się, że jak Słońce się skończy, to podłączymy się do następnej gwiazdy, no nie?
— Nie, wcale nie.
— Jasne, że tak ci się wydaje. Jesteś słaby w logice — w tym problem. Jesteś jak ten facet z dykteryjki o deszczu. Kiedy złapał go przelotny deszcz, popędził ku kępie drzew i wpakował się pod jedno z nich. Nie martwił się o nic, bo wykombinował sobie, że jak jedno drzewo przemoknie, to on pójdzie pod następne…
— W porządku, rozumiem — odparł Adell. — Nie drzyj się. Rozumiem. Kiedy Słońce się skończy, inne gwiazdy też nam podziękują.
— Niech mnie cholera, jeżeli nie podziękują — wymamrotał Lupov. — Wszystko wzięło swój początek od pierwszej eksplozji kosmicznej — czymkolwiek ona była — i wszystko się skończy z chwilą, kiedy pogasną ostatnie gwiazdy. Jedne szybciej, inne wolniej — ale, do cholery, pogasną! Olbrzymy wytrzymają 100 milionów lat. Słońce — 20 bilionów… Karły wytrzymają może 100 bilionów — w najlepszym razie… Ale poczekaj trylion lat i wszystko będzie czarne. Entropia musi wzrastać do maksimum — koniec, kropka!
— Ja wiem wszystko o entropii — odezwał się Adell, podnosząc się w całej swej okazałości.
— Gówno wiesz!
— Wiem tyle samo co ty.
— Więc wiesz również, że któregoś dnia wszystko się skończy!
— Zgoda, kto tu mówi, że nie?
— Ty, biedny mądralo! Ty! To ty twierdzisz, że mamy już całą energię, jakiej kiedykolwiek byłoby nam potrzeba! To ty powiedziałeś „na zawsze”!
Teraz Adell postanowił się sprzeciwić.
— A może któregoś dnia będziemy w stanie odtworzyć to wszystko? Odbudować? — powiedział.
— Nigdy.
— Zapytaj Multivaca.
— To ty go zapytaj. No, spróbuj! Stawiam pięć dolarów, że powie, iż to jest niemożliwe do zrobienia.
Adell był wystarczająco pijany, żeby spróbować — i zarazem dostatecznie trzeźwy, by móc poprawnie złożyć sekwencje koniecznych symboli i rozkazów w pytanie, które wyrażone słowami brzmiałoby mniej więcej tak: czy ludzkość będzie kiedykolwiek zdolna do odtworzenia Słońca — bez zużycia energii — w stadium jego wczesnej młodości? I to nawet po tym, gdy umrze ono ze starości?
Pytanie to można było sformułować prościej, np. tak: czy możliwe jest, aby całkowita entropia Wszechświata zaczęła maleć?
Multivac pozostał martwy i milczący. Urwały się leniwe błyski świateł, ustały odległe odgłosy klekotu przekaźników.
I nagle, kiedy obaj przestraszeni technicy poczuli, że nie są już w stanie dłużej wstrzymywać oddechu, w ciszę wdarł się raptownie grzechot dalekopisu, podłączonego do najbliższej im jednostki Multivaca. Na taśmie widniało tylko sześć słów: BRAK DANYCH WYSTARCZAJĄCYCH DO UDZIELENIA ODPOWIEDZI.
— Nie było zakładu — szepnął Lupov, po czym obaj w pośpiechu się wynieśli.
Następnego ranka, trapieni bólem głowy i pragnieniem, zapomnieli o incydencie.

Jerrodd, Jerrodine, Jerrodette I i Jerrodette II obserwowali gwiaździsty obraz nieba na wideoplanie. W miarę podróży przez hiperprzestrzeń obraz ten zmieniał się wraz z upływem ponadczasu.
Raptem jednostajny pył gwiazd ustąpił miejsca pojedynczej, jasnomarmurowej tarczy pośrodku ekranu.
— To X–23 — powiedział stanowczym tonem Jerrodd. Ręce trzymał założone do tyłu: szczupłe dłonie były mocno zaciśnięte, aż pobielały nadgarstki.
Obie dziewczynki — Jerrodette I i II — były niezwykle podniecone pierwszą w ich życiu podróżą w hiperprzestrzeni. Półprzytomne wprost z nadmiaru wrażeń, z tłumionym chichotem biegały jak szalone, krzycząc:
— Jesteśmy na X–23! Jesteśmy na X–23! Jes…
— Cicho, dzieci! — powiedziała Jerrodine. — Jesteś pewien, Jerrodd?
— Dlaczego miałbym nie być pewien — odparł Jerrodd, wpatrując się w metalowe wybrzuszenie na suficie. Biegło wzdłuż całego pomieszczenia, znikając w ścianie na drugim końcu. Było tak długie, jak statek.
Jerrodd nie wiedział dokładnie, co to za urządzenie ten gruby wał. Wiedział tylko, że nazywano je MICROVACem i że można mu było zadawać pytania, kiedy się zechce. Wiedział również, że jeśli nic się nie robi, to MICROVAC nadal wypełnia swoje zadanie doprowadzenia statku do miejsca przeznaczenia. Słyszał jeszcze o czerpaniu przezeń energii z rozlicznych Subgalaktycznych Stacji Energetycznych oraz o rozwiązywaniu równań dla uskoków hiperprzestrzennych.
Jerroddowi i jego rodzinie pozostawało tylko czekać i zabijać czas w komfortowych kwaterach statku.
Ktoś kiedyś powiedział Jerroddowi, że litery „AC” na końcu słowa „MULTIVAC” są skrótem dwóch staroangielskich słów „analogue computer”. Jerrodd już jednak prawie o tym zapomniał…
Oczy Jerrodine, utkwione w wideoplanie, stały się wilgotne.
— Dziwnie się czuję opuszczając Ziemię… Nic na to nie poradzę.
— Dlaczego, na litość boską? — spytał Jerrodd. — Nic tam po nas. Na X–23 będziemy mieli wszystko. Nie będziesz samotna, nie będziesz przecież pionierem. Na tej planecie żyje już ponad milion ludzi. Mój Boże! I pomyśleć, że nasze prawnuki będą musiały szukać nowych światów, bo X–23 będzie już przeludnione…
Potem, po chwili zastanowienia, dodał: — Wiesz, mamy szczęście, iż komputery potrafiły do tego stopnia zaplanować drogę, jaką podąży rodzaj ludzki…
— Wiem, wiem… — powiedziała z przygnębieniem Jerrodine. Jerrodette I natychmiast dorzuciła: — Nasz MICROVAC to najlepszy MICROVAC na świecie.
— Ja też tak myślę — przytaknął Jerrodd, mierzwiąc włosy dziewczynki.
Tak — to było miłe uczucie — mieć MICROVACa na własność. Jerrodd był szczęśliwy, że był członkiem tej właśnie generacji, a nie żadnej innej. Za czasów młodości jego ojca komputery były gigantycznymi machinami, rozciągającymi się na setki kilometrów kwadratowych powierzchni. W owych czasach na jedną planetę przypadała tylko jedna taka maszyna. Nazywano ją Planetarnym AC. Na przestrzeni tysiąca lat ich rozmiary stale rosły. I naraz — wszystkie równocześnie — zostały udoskonalone. Miejsce tranzystorów zajęły zawory molekularne. W ten sposób nawet największy Planetarny AC można było teraz zmieścić w objętości nie większej niż pół statku kosmicznego.
Jerrodd poczuł, jak serce rośnie mu z dumy. Zawsze to odczuwał, kiedy uświadamiał sobie, że jego własny, osobisty komputer jest nieporównanie bardziej złożony niż starożytny prymitywny MULTIVAC, który ongiś — jako pierwszy — poskromił Słońce. Ze jest nawet bardziej skomplikowany niż największy ze wszystkich, Ziemski Planetarny AC — ten, który jako pierwszy uporał się z problemem podróży hiperprzestrzennych i umożliwił ludziom wyprawy do gwiazd.
— Tyle gwiazd, tyle planet… — szepnęła Jerrodine, pogrążona w swoich myślach. — Ciekawe, czy inne rodziny już zawsze będą wyruszać, tak jak my, ku nowym planetom…
— Nie, nie zawsze — powiedział z uśmiechem Jerrodd. — Któregoś dnia to wszystko się skończy. Nie wcześniej jednak niż za biliony lat. Wiele bilionów. Rozumiesz? Wtedy, gdy skończą się gwiazdy. Entropia musi wzrastać…
— Co to jest entropia, papo? — pisnęła Jerrodette II.
— Entropia, skarbie, to takie słowo, które oznacza liczbę końców, liczbę śmierci we Wszechświecie. Wszystko się wyczerpuje, widzisz, tak jak twój mały robot „walkie–talkie”. Pamiętasz?
— I nie można po prostu założyć nowej baterii, tak jak do mojego robota?
— Gwiazdy już same z siebie są źródłami energii, kochanie. Kiedy one się skończą, nie będzie już żadnych innych źródeł.
Jerrodette I jęknęła: — Och, nie pozwól im tatusiu! Nie pozwól, żeby gwiazdy się skończyły!
— Widzisz, do czego doprowadziłeś! — szepnęła Jerrodine zirytowana.
— Skąd mogłem wiedzieć, że tak się przestraszy? — odszepnął jej Jerrodd.
— Tato, niech tata zapyta MICROVACa! — lamentowała Jerrodette I. — Niech tata zapyta, jak to zrobić, żeby gwiazdy z powrotem świeciły?!
— No, zapytajże! — powiedziała Jerrodine. — Będzie przynajmniej spokój. (Jerrodette II zaczynała już płakać). Jerrodd wzruszył ramionami.
— No już, dobrze, dzieci. Zapytam MICROVACa. Nie martwcie się, zaraz nam powie, v Rzucił MICROVACowi pytanie, pośpiesznie dodając: „Odpowiedź drukuj”.
Potem rozwinął cienką, cellurową wstęgę wydruku i odezwał się do dziewczynek pełnym otuchy głosem:
— No widzicie? MICROVAC powiedział, że kiedy nadejdzie czas, będzie na wszystko uważać. Więc już się nie martwcie.
— A teraz, dziewczynki, czas spać — dorzuciła Jerrodine. — Niebawem będziemy w naszym nowym domu.
Zanim zniszczył cellurową taśmę, Jerrodd raz jeszcze przeczytał wydrukowane na niej słowa:
BRAK DOSTATECZNYCH DANYCH DO UDZIELENIA JEDNOZNACZNEJ ODPOWIEDZI.
Wzruszył ramionami i spojrzał na wideoplan. X–23 była tuż, tuż…

VJ–23X z Lamethy wpatrywał się przez chwilę w czeluść trójwymiarowej mapy Galaktyki, sporządzonej w mikroskali, a potem powiedział:
— Ciekawe, czy my nie jesteśmy śmieszni z tym naszym zainteresowaniem materią?
MO–17J z Nicrona potrząsnął głową.
— Myślę, że nie. Wiesz przecież, że przy obecnym tempie ekspansji, Galaktyka zapełni się w ciągu pięciu lat…
Obaj wyglądali najwyżej na jakieś dwadzieścia lat. Byli wysocy i idealnie zbudowani.
— Mimo to — odezwał się VJ–23X — waham się jeszcze, czy przedstawić tak pesymistyczny raport Radzie Galaktycznej.
— Nawet bym się nie zastanawiał nad tonem raportu. Wstrząśnij nimi trochę. To im dobrze zrobi.
VJ–23X westchnął.
— Ale Kosmos jest nieskończony! Czeka na nas sto bilionów galaktyk. Więcej nawet!
— Sto bilionów to nie jest nieskończoność. I ta liczba wciąż maleje. Pomyśl: dwadzieścia tysięcy lat temu rodzaj ludzki po raz pierwszy uporał się z problemem wykorzystywania energii gwiazd. A w niewiele stuleci później stały się praktycznie możliwe podróże międzygwiezdne. Ludziom trzeba było miliona lat na zapełnienie jednego małego świata, a potem wystarczyło im tylko piętnaście tysięcy lat na wypełnienie reszty Galaktyki. Teraz ludność podwaja się co dziesięć lat!
VJ–23X przerwał mu:
— To dzięki nieśmiertelności.
— Zgoda. Nieśmiertelność jest faktem i musimy się z nią liczyć. To prawda, że nieśmiertelność ma i drugie oblicze. Galaktyczny AC rozwiązał wiele naszych problemów, ale trzeba przyznać, że przy rozwiązywaniu problemu nieśmiertelności zapomniał o swoich poprzednich rozwiązaniach…
— Ale mimo to, jak sądzę, nie miałbyś ochoty pożegnać się z życiem?
— No, wiesz! — żachnął się MQ–17J, natychmiast łagodniejąc. — Jasne, że nie. Stanowczo nie osiągnąłem jeszcze odpowiedniego wieku. Ile masz lat?
— Dwieście dwadzieścia trzy. A ty?
— Ja nie mam jeszcze dwóch setek. Ale wracając do rzeczy — populacja podwaja się regularnie co dziesięć lat. Nasza Galaktyka jest już przepełniona, następną będziemy mieli zapełnioną w ciągu następnych dziesięciu lat. Jeszcze dziesięć lat i jeszcze dwie galaktyki więcej. .Następna dekada — i cztery dalsze. W ciągu tysiąca lat mamy milion zaludnionych galaktyk, a w ciągu dziesięciu tysięcy lat — całą Metagalaktykę. I co wtedy?
— Jeśli już przy tym jesteśmy, to istnieje tu jeszcze problem transportu. Ciekaw jestem, jak wiele energii trzeba zużyć na przeniesienie istot z jednej galaktyki na drugą?
— Bardzo słuszna uwaga! Już obecnie ludzkość zużywa dwie jednostki słoneczne na rok.
— Większość z tego jest tracona. Poza tym nasza Galaktyka zupełnie bezużytecznie wyrzuca w Kosmos tysiąc jednostek słonecznych rocznie. A my zużywamy tylko dwie z nich.
— W porządku, ale nawet przy stuprocentowej wydajności bylibyśmy w stanie tylko odroczyć nasz koniec. Nasze wymagania energetyczne rosną w postępie geometrycznym — nawet szybciej niż zaludnienie. Energii zabrakłoby nam szybciej niż miejsca w Galaktyce. To była słuszna uwaga. Bardzo słuszna…
— Wobec tego będziemy musieli budować nowe gwiazdy z gazu międzygwiezdnego…
— Może jeszcze z rozproszonego ciepła? — rzucił ironicznie MQ–17J.
— A jeśli rzeczywiście istnieje jakiś sposób na zawrócenie entropii? Powinniśmy o to zapytać Galaktycznego AC.
VJ–23X nie powiedział tego zupełnie poważnie, ale MQ–17J dobył już z kieszeni swój łącznik AC i położył go przed sobą na stole.
— Ja też mam na to ochotę — powiedział. — Ostatecznie to jest problem, przed którym tak czy inaczej stanie kiedyś ludzkość…
Przez chwilę przyglądał się małej, sześciennej kasetce. Nie było w niej nic szczególnego poza tym, że przez hiperprzestrzeń połączona została z wielkim Galaktycznym AC, będącym na usługach całej ludzkości. Jak uważano, nawet sama hiperprzestrzeń stanowiła integralną część Galaktycznego AC.
MQ–17 zastanawiał się chwilę, czy w jego nieśmiertelnym życiu uda mu się kiedykolwiek ujrzeć Galaktycznego AC. Znajdował się pono na swojej własnej planecie spowitej pajęczyną wiązek pola siłowego, utrzymujących w swym wnętrzu materię. Stamtąd brały swój początek fale submezonowe, które zastąpiły teraz prymitywne zawory molekularne. I mimo tak subeterycznej pracy Galaktyczny AC — jak mówiono — mierzył sobie pełnych tysiąc stóp średnicy.
MQ–17J, nagle zdecydowany, rzucił w mikrofon kasety pytanie:
— Czy można będzie kiedykolwiek zawrócić bieg entropii?
VJ–23X spojrzał na niego zaskoczony i powiedział:
— Nie sądziłem, że naprawdę o to zapytasz.
— Dlaczego nie?
— Obaj wiemy, że entropia nie może maleć. Nie sposób zamienić dymu i popiołu na powrót w drzewo.
— Masz na swoim świecie drzewa? — odparł MQ–17J.
Przerwał im Galaktyczny AC. Z małej kasety na biurku dobył się piękny, delikatny głos:
BRAK DANYCH WYSTARCZAJĄCYCH DO UDZIELENIA JEDNOZNACZNEJ ODPOWIEDZI.
— Widzisz? — powiedział VJ–23X.
Po czym obaj mężczyźni powrócili do swego raportu, który mieli przygotować dla Rady Galaktycznej.

Umysł Zee Pierwszego kontemplował nową galaktykę bez szczególnego zainteresowania dla niezliczonych gwiezdnych spiral, które ją stworzyły. Nigdy przedtem jej nie widział. Zresztą, czy kiedykolwiek mógłby je wszystkie obejrzeć? Tyle ich przecież, każda z własnym brzemieniem ludzkości — i to brzemieniem, które zawsze było zbędnym balastem. Coraz częściej prawdziwą esencję człowieczeństwa można było znaleźć tu, w przestrzeni międzygwiezdnej.
I to umysły! Nie ciała! Nieśmiertelne ciała pozostawały hen, na planetach, zawieszone ponad wiekami. Czasem zrywały się jeszcze do jakiejś materialnej działalności, ale zdarzało się to coraz rzadziej. Wprawdzie kilka nowych istot podjęło materialną egzystencję, przyłączając się w ten sposób do tego nieprawdopodobnego tłumu, ale jakież to mogło mieć teraz znaczenie? Tak czy inaczej, we Wszechświecie brakowało już miejsca dla nowych istot…
Z zadumy wytrąciło Zee Pierwszego zgłoszenie innego umysłu, które nadeszło po wiotkich niciach nerwowych.
— Jestem Zee Pierwszy — przedstawił się. — A ty?
— Dee Sub Wun. A jak się nazywa twoja galaktyka?
— Nazywamy ją tylko Galaktyką. A wy?
— My też tak nazywamy swoją. Wszyscy ludzie nazywają swoje galaktyki Galaktykami. I nic więcej. A jak można inaczej?
— Racja. Wszystkie galaktyki są takie same.
— O nie, nie wszystkie. Na jednej, jakiejś szczególnej Galaktyce musiał wziąć swój początek rodzaj ludzki. I to ją musi wyróżniać.
— Na której? — zaciekawił się Zee Pierwszy.
— Nie potrafię powiedzieć. Ale będzie to pewnie wiedział Metagalaktyczny AC.
— Zapytajmy go. Jakoś mnie to zainteresowało.
Zee Pierwszy był w stanie wszystko to ogarniać do czasu, dopóki galaktyki nie skurczyły się, by potem rozsypać się ponownie gwiezdnym pyłem na nieporównanie większej przestrzeni. Było ich teraz tyle bilionów, tyle setek bilionów! I wszystkie z ich nieśmiertelnymi istotami, wszystkie z brzemieniem inteligencji i umysłami, swobodnie dryfującymi w przestrzeni kosmicznej. A przecież jedna z tych galaktyk była unikalna — była pierwsza… Ona to właśnie w nieprzejrzanej, zamierzchłej przeszłości była jedyną Galaktyką, jaką zamieszkiwał Człowiek.
Zee Pierwszego trawiła ciekawość. Zapragnął ujrzeć tę Galaktykę. Zawołał:
— Metagalaktyczny AC! Na której galaktyce wziął swój początek rodzaj ludzki?
Maszyna słyszała wszystko — poprzez przestrzeń — na każdym globie. Jej receptory znajdowały się wszędzie i każdy z nich prowadził, poprzez hiperprzestrzeń, do owego nieznanego punktu, w którym znajdował się Metagalaktyczny AC.
Zee Pierwszy wiedział tylko o jednym człowieku, którego myślom udało się przeniknąć na rozsądną odległość od Metagalaktycznego AC. Tamten opowiadał potem o trudnym do dostrzeżenia, jaśniejącym globie o średnicy jakichś dwóch stóp…
— Jak może się tam pomieścić cały Metagalaktyczny AC? — zapytał wtedy Zee pierwszy.
— Większa jego część — brzmiała odpowiedź — znajduje się w hiperprzestrzeni. Trudno mi sobie jednak wyobrazić, jak to wygląda…
Nikt nie mógłby sobie tego wyobrazić. Zee Pierwszy bowiem dobrze wiedział, iż nikt nie pamięta już dnia, kiedy to jakikolwiek człowiek miał jakikolwiek wkład w budowę Metagalaktycznego AC. Każdy Metagalaktyczny AC wybierał i konstruował swego następcę. Każdy — podczas swego milionoletniego lub nawet dłuższego istnienia — gromadził dane, konieczne do zbudowania jeszcze lepszego, bardziej skomplikowanego i uniwersalniejszego następcy. Takiego, dla którego zbiór danych i możliwości poprzednika były kroplą w morzu…
Metagalaktyczny AC powstrzymał rozbiegane myśli Zee Pierwszego. Nie był to głos, lecz po prostu informacja. Umysł Zee Pierwszego powędrował poprzez mętne morza galaktyk i nagle jedna z nich rozsypała się przed nim w gwiazdy.
Teraz nadbiegła myśl — nieskończenie odległa, a zarazem nieskończenie klarowna: OTO PIERWOTNA GALAKTYKA CZŁOWIEKA.
Ależ ona była przecież taka sama, taka sama jak każda inna! Zee Pierwszy stłumił swoje rozczarowanie.
Dee Sub Wun, którego umysł cały czas towarzyszył tamtemu, powiedział nagle:
— A czy jedna z tych gwiazd jest pierwotną gwiazdą Człowieka?
Metagalaktyczny AC odparł: PIERWOTNA GWIAZDA CZŁOWIEKA STAŁA SIĘ NOWĄ. TERAZ TO JEST BIAŁY KARZEŁ.
— A więc ludzie z tego układu wyginęli? — zapytał bez zastanowienia, zaskoczony Zee Pierwszy.
DLA ICH FIZYCZNYCH CIAŁ ZOSTAŁ W ODPOWIEDNIM CZASIE ZBUDOWANY, JAK TO SIĘ W TAKICH PRZYPADKACH ROBI, NOWY ŚWIAT — brzmiała odpowiedź.
— Tak, oczywiście — przytaknął Zee Pierwszy. Ale uczucie zagubienia przygnębiło go jeszcze bardziej. Nieoczekiwanie jego umysł uświadomił sobie jeszcze dobitniej swoją więź z Pierwotną Galaktyką Człowieka. Nie, niechaj się zagubi z powrotem pośród tego mętnego pyłu galaktyk… Nie chciał jej nigdy więcej widzieć.
— Stało się coś? — zapytał Dee Sub Wun.
— Tak. Gwiazdy umierają. Nasza pierwotna gwiazda jest już martwa.
— Wszystkie muszą umrzeć. Nie może być inaczej.
— Ale kiedy wyczerpie się cała energia, nasze ciała również ostatecznie umrą, a wraz z nimi ty i ja.
— Na to trzeba będzie jeszcze poczekać biliony lat.
— Nie chcę, żeby tak się stało nawet za biliony lat. Metagalaktyczny AC! Jak można powstrzymać gwiazdy przed umieraniem?
— Pytasz, jak można zawrócić wzrost entropii… — powiedział z rozbawieniem Dee Sub Wun.
BRAK JEST JESZCZE DANYCH WYSTARCZAJĄCYCH DO UDZIELENIA JEDNOZNACZNEJ ODPOWIEDZI — brzmiała odpowiedź Metagalaktycznego AC.
Myśli Zee Pierwszego pobiegły na powrót ku jego własnej Galaktyce. Nie przesłał więcej żadnej myśli Dee Sub Wunowi, którego ciało mogło oczekiwać nań gdzieś w Galaktyce odległej o trylion lat świetlnych, lub może tuż obok, na jednej z gwiazd, sąsiadujących z własną gwiazdą Zee Pierwszego. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia.
Zmartwiony Zee Pierwszy zabrał się do zbierania międzygwiezdnego wodoru, z jakiego zbudowana była jego mała gwiazda. Jeśli gwiazdy muszą kiedyś umrzeć, to przynajmniej kilka z nich można będzie jeszcze odbudować…

Człowiek rozmyślał. Dyskutował sam ze sobą — bowiem pod względem umysłowym istniał już tylko jeden Człowiek. Składał się z trylionów, trylionów ciał — ciał nie posiadających wieku, umieszczonych na swoich miejscach, odpoczywających w spokoju i nie podlegających rozkładowi. Każde z nich strzeżone było przez niezawodne, idealne automaty, podczas gdy umysły wszystkich tych ciał swobodnie się ze sobą zlewały, niedostrzegalnie przyłączając się jeden do drugiego.
— Wszechświat umiera — powiedział Człowiek.
Potem rozejrzał się po mglistym morzu galaktyk. Gwiazdy–olbrzymy, marnotrawcy, wyczerpały się już dawno, w najzamierzchlejszej z zamierzchłych przeszłości Kosmosu. Teraz już prawie wszystkie gwiazdy były białymi karłami, gasnącymi z dnia na dzień w oczekiwaniu śmierci.
Nowe gwiazdy powstawały teraz z pyłu międzygwiezdnego — niektóre wskutek procesów naturalnych, inne zaś budowane przez Człowieka. Możliwe było jeszcze doprowadzenie do zderzenia ze sobą białych karłów i budowanie — dzięki potwornym siłom, jakie się przy tym wyzwalały — nowych gwiazd. Ale w taki sposób można było stworzyć tylko jedną nową gwiazdę z każdego tysiąca zniszczonych białych karłów — a i tę oczekiwała śmierć.
— Przy ostrożnym gospodarowaniu — powiedział Człowiek — i trzymaniu się wskazówek Kosmicznego AC, nawet ta energia, jaka została jeszcze we Wszechświecie, może wystarczyć na biliony lat.
— Ale nawet i wtedy — rozważał dalej Człowiek — ostatecznie wszystko dobiegnie końca. Nie pomoże gospodarowanie, ani oszczędzanie, energia raz rozproszona jest stracona i nie sposób jej odzyskać. Entropia musi wzrastać do maksimum.
— Ale czy bieg entropii nie może być zawrócony? — zastanowił się Człowiek. — Warto zapytać o to Kosmicznego AC.
Kosmiczny AC był wszędzie wokół nich — choć nie w Kosmosie. Ani jeden jego fragment nie znajdował się już w Kosmosie. Zrobiony z czegoś, co nie było ani materią, ani energią, czuwał skryty w Hiperprzestrzeni. Zagadnienie jego rozmiarów i natury nie miało już znaczenia w żadnym z aspektów możliwych do pojęcia przez Człowieka.
— Kosmiczny AC — odezwał się Człowiek — w jaki sposób można zawrócić bieg entropii?
BRAK JEST JESZCZE DANYCH, WYSTARCZAJĄCYCH DO UDZIELENIA JEDNOZNACZNEJ ODPOWIEDZI — odparł Kosmiczny AC.
— Zbierz więc dodatkowe dane — powiedział Człowiek. BĘDĘ TAK ROBIĆ. ROBIĘ TO OD STU BILIONÓW LAT. MNIE I MOICH POPRZEDNIKÓW PYTANO O TO WIELE RAZY. ALE WSZYSTKIE DANE, JAKIE POSIADAM, SĄ JAK DOTĄD NIEWYSTARCZAJĄCE.
— Czy mogą kiedyś być dostateczne, żeby udzielić odpowiedzi na to pytanie? Czy też jest to problem nierozwiązywalny bez względu na okoliczności?
NIE MA PROBLEMU NIEROZWIĄZYWALNEGO BEZ WZGLĘDU NA OKOLICZNOŚCI — brzmiała odpowiedź.
— Kiedy więc będziesz miał dość danych, aby odpowiedzieć na to pytanie?
BRAK JEST NA RAZIE DANYCH DO UDZIELENIA JEDNOZNACZNEJ ODPOWIEDZI — odparł Kosmiczny AC.
— Czy będziesz dalej nad tym pracować? — zapytał Człowiek.
BĘDĘ — odpowiedział Kosmiczny AC.
— Poczekamy więc — rzekł Człowiek.
Gasły umierające gwiazdy i galaktyki — a wraz z nimi po dziesięciu trylionach lat agonii zapadała się w czerń przestrzeń kosmiczna.
Człowiek — jeden po drugim — jednoczył się z AC. Fizyczne ciała raz po raz traciły swe umysłowe indywidualności — była to jednakże strata, która przynosiła zysk.
Ostatni z umysłów Człowieka wstrzymał się jeszcze na chwilę przed zjednoczeniem z AC i spojrzał w przestrzeń, nie zawierającą już teraz nic poza resztkami jedynej, ostatniej ciemnej gwiazdy i poza nieprawdopodobnie rozrzedzoną materią, przypadkowo miotaną ostatkami ciepła, asymptotycznie zanikającego do poziomu równowagi w pobliżu zera bezwzględnego.
Człowiek zapytał:
— AC! Czy to już koniec? Czy tego chaosu nie da się już z powrotem obrócić we Wszechświat? Czy nie dałoby się tego dokonać?
BRAK JEST JESZCZE DANYCH DOSTATECZNYCH DO UDZIELENIA JEDNOZNACZNEJ ODPOWIEDZI — odpowiedział AC.
Ostatni umysł Człowieka zjednoczył się z maszyną i istniał już teraz tylko AC — a i on w hiperprzestrzeni.

Materia i energia skończyły się — a wraz z nimi skończyła się przestrzeń i czas. Nawet AC istniał jeszcze tylko dla ostatniego pytania — tego, na które nie umiał był znaleźć odpowiedzi od czasu, kiedy to dwóch na wpół pijanych techników komputerowych dziesięć trylionów lat wcześniej zadało to pytanie maszynie, która z AC miała jeszcze mniej wspólnego, niż człowiek z Człowiekiem…
Na wszystkie inne pytania odpowiedziano już. Dopóki jednak nie została udzielona odpowiedź na ostatnie pytanie, AC nie mógł unicestwić swojej świadomości.
Zbieranie danych dobiegło końca. Nie pozostało już nic do zbierania. Ale wszystkie te dane trzeba było jeszcze opracować i zbadać wszelkie możliwe powiązania, jakie mogły między nimi zaistnieć.
Zabrało to AC cały interwał ponadczasowy.
I wreszcie AC dowiedział się, jak można zawrócić bieg entropii.
Nie było już jednak człowieka, któremu AC mógłby odpowiedzieć na ostatnie pytanie. Ale to było nieważne. Odpowiedź można zastąpić praktyczną demonstracją.
W ciągu następnego interwału ponadczasowego AC rozważał, jak można tego najlepiej dokonać. Starannie, pieczołowicie przygotował program.
Świadomość AC ogarniała już teraz wszystko, co kiedykolwiek wydarzyło się we Wszechświecie i analizowała to, co było teraz Chaosem. Krok po kroku wszystko zostanie zrobione…
I wreszcie AC rzekł: NIECH SIĘ STANIE ŚWIATŁO!
I stało się światło…

Przełożył Krzysztof W. Malinowski
Awatar użytkownika
Nevrast
Posty: 809
Rejestracja: 2013-02-16, 17:42
Tytuł: Kuchcik borysadowy
Has thanked: 5 times
Been thanked: 2 times

Re: Zbiorczy temat na opowiadania

Post autor: Nevrast »

http://forum.gothic.phx.pl/archive/inde ... 21851.html parodia Gothic

http://rozbrykanybalrog.zlotylas.org/proza.html świetne opowiadania o uniwersum Tolkiena. Polecam Władcę Pierścienic 8-)
Najpierw uśmiechy, potem kłamstwa. Dopiero potem kule.

Me ollaan samaa tuhkaa,
samaa kevyttä ilmaa,
Joten rauha nyt,
tää maailma on vihaan kyllästynyt
Awatar użytkownika
Chromy
Posty: 1292
Rejestracja: 2013-05-09, 12:36
Has thanked: 4 times
Been thanked: 13 times

Re: Zbiorczy temat na opowiadania

Post autor: Chromy »

Ta scena z tymi dziewczynkami straszna :P jakbym gimnazjum czytał, ale po za tym te dalsze fragmenty są nawet ciekawe.
Ceterum censeo Grubum delendam esse.
Awatar użytkownika
Adas
Posty: 49
Rejestracja: 2013-04-14, 02:57

Re: Zbiorczy temat na opowiadania

Post autor: Adas »

Agon - czytałem to kiedyś, fajne ^^
Można zjeść ciastko i mieć ciastko... trzeba tylko kupić dwa.
Awatar użytkownika
Agon
Posty: 473
Rejestracja: 2013-02-25, 21:53

Re: Zbiorczy temat na opowiadania

Post autor: Agon »

Arystoteles twierdzi: "Matematyka śmierdzi",
Lecz Tales dowodzi: "To nic nie szkodzi".

Idzie sobie Bóg przez las, zgubił jeden adidas,
Krzyknie Bóg: "CO JEST KURWA GDZIE MÓJ BUT!?"
Szatan schował adidasa i miał Boga za cieniasa,
Bóg się wkurwił - wiedział o tym i resetnął świat spowrotem.

Idzie sobie człek przez bór, dręczy go anielski chór,
Wielkie wojny robią ludzie, chór ten każe żyć w ułudzie,
To jest Bóg, ma w swych rękach legion sług - wszyscy walczą.

Konflikt Dobra oraz Zła,
Konflikt to domena Zła,
Co więc wygra? Co walczyło?
Czym więc owo Dobro było?
Również Złem.

Czym to Dobro może być,
Skoro nie może się bić?
Ciotą.

Cioty dobre muszą być,
Skoro wciąż się dają bić,
Można bić je i biczować,
Można nawet ukrzyżować,
Zagazować, spalić na stosie,
Heretyków Bóg ma w nosie.
Awatar użytkownika
Chromy
Posty: 1292
Rejestracja: 2013-05-09, 12:36
Has thanked: 4 times
Been thanked: 13 times

Re: Zbiorczy temat na opowiadania

Post autor: Chromy »

BÓG SZACHÓW

Waldemar Łysiak

„Powołując się na Spinozę Einstein
powiedział: «Bóg nie gra w kości,
ale w szachy» (...) Można sobie
wyobrazić świat jako partię
szachów między Dobrem a Złem, w
której ludzie służą graczom za
pionki i figury”.

- Friedrich Diirrenmatt
w wywiadzie dla „La Monde”
12 IX 1982

„Możemy zagrać partię szachów i
Przyciskać oczy bez powiek,
Czekając na stuk do drzwi”.

T. S. Eliot — „Gra w szachy”,
tłum. Czesława Miłosza.

18 maja 2136 roku „Informator Zachodnio-Amerykański”, wychodzący w małej,
prowincjonalnej dziurze o nazwie Los Angeles, podał następującą informację:
„Wczoraj w godzinach wieczornych aresztowano w Santa Barbara zwariowanego
szachistę o nieznanym nazwisku, dezorganizującego od kilku dni życie dotychczas
spokojnego miasteczka. Osobnik ten głosząc, iż jest «synem Boga szachów», skupił wokół
siebie grupkę miejscowych szachistów, którzy porzuciwszy swe domy i rodziny koczowali
wraz z nim w pawilonach letnich miejskiego parku, spędzając czas na grze w szachy i
słuchaniu «nauk» tego niewydarzonego «Mesjasza». Początkowo skargi żon owych
szachistów zlekceważono, ograniczając się tylko do sprawdzenia, czy park nie stał się
miejscem ekscesów ubliżających moralności publicznej. Jednakże ostra interwencja
dyrektora miejscowej wytwórni maszyn dematerializujących odpadki, który nie mógł
powstrzymać znacznej części swej załogi przed porzuceniem pracy i przyłączeniem się do
szachistów, sprawiła, iż lokalne władze wydały nakaz aresztowania intruza pod zarzutem
prowadzenia wywrotowej agitacji, godzącej w podstawy systemu gospodarczego regionu.
Aresztowano także dwóch funkcjonariuszy policji, którzy próbowali ułatwić więźniowi
ucieczkę.
Wszczęte zostało przeciwko nim dochodzenie w oparciu o paragraf 427 kodeksu
antyterrorystycznego. Ze źródeł dobrze poinformowanych wiemy, iż maniak szachowy,
który stał się przyczyną całej tej hecy, odmawia składania zeznań i nie przyjmuje
pokarmów. Jeśli wytrwa w tym drugim postanowieniu, będzie to pierwsza głodówka na
naszym terytorium od ponad stu lat.
Z ostatniej chzuili: decyzją prokuratora okręgowego człowiek mieniący się «synem
Boga szachów» zostanie w najbliższych godzinach przekazany do szpitala psychiatrycznego
w San Diego i poddany obserwacji. Naszym zdaniem, należałoby dać mu tam
wikt i opierunek do końca życia, w małym pokoiku bez klamek, w którym byłby oprócz
łóżka tylko stół z szachownicą i automatycznym partnerem. W jutrzejszym wydaniu
postaramy się przekazać państwu wywiad z «synem Boga szachów», któremu musiała
spaść na głowę jakaś ciężka figura szachowa, strącona niechcący z niebieskiej
szachownicy przez jego tatusia”.
„Informator Zachodnio-Amerykański” był mediofonem prowincjonalnym, toteż
cytowana informacja wzudziła tylko lokalny oddźwięk. Większość z tych, którzy się z nią
zapoznali, śmiała się przez chwilę. Większość tej większości żałowała potem zniszczenia
(przez zwyczajne rozpuszczenie w Sinoxie) posiadanych egzemplarzy. W niespełna
czterdzieści osiem godzin później o „szachiście z Santa Barbara” wiedział już cały świat. I
nikt się już nie śmiał.
Przez te czterdzieści osiem godzin nastąpiło kilka wydarzeń układających się w reakcję
łańcuchową, której każde kolejne ogniwo posiadało większą siłę eksplozji. Szachiści z
Santa Barbara próbowali siłą uwolnić swego idola. Padły pierwsze strzały, podpalono
kilkadziesiąt sklepów i zdemolowano kilka urzędów publicznych. Późną nocą policja
przewiozła więźnia do Los Angeles. O świcie budynek głównej komendy policji został
zaatakowany przez rozszalałe tłumy. Ponad sto osób zostało zabitych, a kilkaset odniosło
ciężkie rany.
Tego samego dnia, 19 maja w południe, „szachistę z Santa Barbara” przerzucono
pancernym bolidem do naziemnej stolicy Ameryki Północnej, Niagara Falls. Zanim bolid
wylądował na tamtejszym, zawieszonym nad wodospadami aerodromie, zupełnie
nieoczekiwanie policjantów eskortujących więźnia opanowała „szachomania” (tak to
określono w środkach masowego przekazu) — zaczęli klękać przed nim, całować jego
ręce i rozprawiać o szachach. Po wylądowaniu grali z nim jak obłąkani, a gdy na rozkaz
wydany z satelitarnej metropolii Ameryki Północnej wojsko uderzyło na centralny
kompleks gmachów ośrodka policyjnego (Poltagon), rzucili szachy i chwycili za broń.
Przez półtorej godziny policja amerykańska, wspomagana przez rzesze cywilów, stawiała
na całym kontynencie wściekły opór. W Niagara Falls rozstrzygnął sprawę brawurowy
atak komandosów z brygady księżycowej — wojsko przechwyciło „szachistę z Santa
Barbara”. Po pół godzinie cała brygada klęczała przed nim i składała mu hołd.
Na prowincji pierwsze podporządkowały się szachiście garnizony Alaski. W niespełna
dobę później cała armia Ameryki Północnej przestała składać się z oficerów i żołnierzy —
składała się z szachistów. Rozkazy wysyłane z satelity dyspozycyjnego trafiały w próżnię
lub odbijały się bezradnie od gigantycznej szachownicy amoku milionów obywateli w
garniturach i uniformach. Wojsko wypowiedziało władzom posłuszeństwo i zaraz potem
(21 maja) satelitarna stacja rządowa została unicestwiona promieniami helionowymi wraz
z prawie całą ekipą ministerialną (tylko ministrowie gospodarki ziemskiej i eksploracji
Marsa, obaj zapaleni szachiści, wylądowali wcześniej na globie z misją mediacyjną i
natychmiast przyłączyli się do buntu). Jednocześnie wymordowano wszystkich
opierających się wyższych urzędników w naziemnych ośrodkach dyspozycyjnych oraz
znaczną część hierarchii kościelnej, która rzuciła klątwę na „szachistę z Santa Barbara”.
Na ołtarzach świątyń zaczęto ustawiać szachownice...
„Szachista z Santa Barbara”, zwany teraz Bogiem Szachów, stał się władcą kontynentu.
Panował roztaczając nieziemski charyzmat, nie interesowało go jednak rządzenie —
interesowała go wyłącznie gra. W jego imieniu dziesięciu najwybitniejszych szachistów
tej części globu sprawowało kontrolę nad terytorium od Rio Grandę po biegun północny,
oraz nad tymi obszarami Księżyca, Marsa i innych planet, które należały do Ameryki
Północnej. Oni decydowali o wszystkim. Najważniejszą, podejmowaną raz w miesiącu
decyzją, było wyznaczenie tych, którzy dostąpią najwyższego zaszczytu — prawa do gry z
Bogiem Szachów. A raczej prawa do przegrania z Nim, gdyż On nie umiał przegrywać.
Pierwsi agenci Imperium Szachów przeniknęli do Ameryki Środkowej (Republika
Aztecka) i na kontynent afrykański już w czerwcu 2136 roku. Głosili naukę swego Boga,
która szybko znajdowała oddźwięk u wszystkich narodów. Wysiłki władz, masowe
aresztowania i dematerializacyjna eksterminacja rebeliantów, nie zdały się na nic. Nastąpił
w obu przypadkach proces podobny do wyżej opisanego, zakończony kilkoma
efektownymi fajerwerkami na orbicie okołoziemskiej — wojsko rozstrzelało helionem
satelitarne stacje rządowe.
W końcu marca 2137 roku w skład Imperium Szachów wchodziły już — oprócz
Ameryk Północnej i Środkowej oraz Afryki — Ameryka Południowa, Antarktyda,
Oceania i Australia. Tylko członkowie rządu tej ostatniej zdołali uniknąć zagłady,
chroniąc się w Japofilinezji (zjednoczone Japonia, Filipiny i Indonezja), która uratowała
swą niepodległość, podobnie jak Europa i Azja, dzięki szczelnemu kordonowi
izolacyjnemu z promieni K (orbitujący pałac rządowy ściągnięto dla bezpieczeństwa na
ziemię), olbrzymiemu wysiłkowi, jaki włożono w propagandę wymierzoną przeciw
Bogowi Szachów i kolosalnym represjom prewencyjnym. W sławnym przemówieniu do
zjednoczonych narodów premier Okamura powiedział między innymi:
— Stoimy w obliczu największego zagrożenia naszej niepodległości od czasu świętego
Dnia Zjednoczenia. Przez świat przewala się zaraza wzniecona przez fałszywego proroka,
który Buddę, Chrystusa i Allacha zastępuje szachownicą i każe ją czcić! W tej ciężkiej
chwili potrzeba nam wiary i niezłomności, musimy zmobilizować wszystkie siły, spleść
umysły, serca i mięśnie w jedną pancerną całość, by ochronić to, co najdroższe: nasze
domy, naszą kulturę, naszą egzystencję! Wierzę, wierzę gorąco, że wszyscy jak jeden
mąż...
Wiara Okamury nie miała pokrycia w faktach. Na Filipinach Mario Menendez,
arcymistrz szachowy, zwycięzca ostatniego turnieju pretendentów, wzniecił bunt, który,
co prawda, krwawo stłumiono, lecz Okamura wiedział, że to tylko początek. Na co mógł
liczyć? Przecież nie na to, w co „wierzył gorąco” w swym retorycznym bełkocie z
mównicy na Placu Zjednoczenia w Tokaido. Mógł liczyć na cud, ale cuda zdarzały się w
zamierzchłej przeszłości — w swym życiu nie widział ich nigdy, ani o nich nie słyszał.
Jeśli nie liczyć cudu, jakiego dokonywał właśnie Bóg Szachów.
26 września 2137 roku w pałacu rządowym w Tokaido odbyło się pierwsze spotkanie
gabinetu Okamury z utytułowanymi zbiegami australijskimi. Uczestniczyli w tej
konferencji także pełnomocni delegaci z Azji i Europy. Pierwszy zabrał głos były premier
rządu australijskiego, Sloane:
— Nie przybyliśmy do was z pustymi rękami i chociaż przyjęliście nas jak pariasów...
— Po tylu wrogich aktach, po codziennych niemal prowokacjach na oceanie, czego się
spodziewaliście?! Kwiatów i fanfar?! — przerwał mu gniewnie japofilinezyjski minister
obrony narodowej, generał Saerto. — Cieszcie się, że przyjęliśmy was w ogóle!
— Uczyniliście tym łaskę samym sobie — odparł zimno Sloane — tylko bowiem my
możemy dać wam szansę uratowania niepodległości!
— Czyżby tą samą metodą, jaką uratowaliście Australię? — zadrwił Saerto.
W tym momencie Okamura rozłożył ręce, jakby chciał rozepchnąć zwaśnionych i z
typowym japońskim ukłonem, okraszonym uśmiechem, powiedział, zwracając się do
Australijczyków:
— Wybaczcie, panowie, krewkość naszemu indonezyjskiemu przyjacielowi. Martwi
go, jak i nas wszystkich, groźba, która wisi nad Japofilinezją. Współczujemy wam
serdecznie. Za obecną tragedię świata jesteśmy odpowiedzialni w takim samym stopniu,
jak i wy. Wy, Australijczycy, wraz z Amerykanami, pierwsi skróciliście miesiąc pracy
prawie do zera i chcąc wypełnić rzeszom wykształconych ludzi czas, rozpropagowaliście
szachy jako panaceum na nudę. A myśmy to przyjęli i zaadaptowali u nas. Wszyscy
jesteśmy winni. Wytworzyliśmy odpowiednią atmosferę i glebę dla tego człowieka, który
mieni się Bogiem Szachów, i który z taką łatwością wywołuje swymi sztuczkami masową
psychozę przejawiającą się w kulcie szachów... Boimy się tego demona. Jeśli potraficie
nam pomóc, nasza wdzięczność będzie bez granic.
— Wybacz, ekscelencjo, że nie zgodzę się z twoją opinią o tym człowieku — odezwał
się z szacunkiem Sloane. — Nie ma on nic z krwiożerczej bestii, to wrażliwy młodzieniec,
który cierpi z powodu rzezi, jakie są urządzane z jego imieniem na ustach. Stara się je
hamować. Wstrząsa nim sam widok krwi, tak jak i zło, podłość, kłamstwo — wszystko to
budzi w nim smutek, jeśli nie rozpacz. Nie namawia do aktów agresji, ogranicza się tylko
do głoszenia nauki o szachach. Twierdzi mianowicie, że dokładnie przed dwoma
tysiącami lat jego ojciec, Bóg Szachów, zstąpił na Ziemię i nauczył ludzi grać, a teraz, gdy
ujrzał niebywały rozkwit szachów na naszej planecie, wysłał swego syna, by ten „dobrym
słowem zaprowadził królestwo szachów na Ziemi”. Brzmi to wcale sensownie, wreszcie
cóż my wiemy o początkach szachów? Przypuszczamy, że narodziły się w Indiach w VI
wieku po Chrystusie i stąd rozpowszechniły. Nic poza tym...
— Wy może niewiele wiecie o początkach szachów — wszedł mu w słowo ze złym
błyskiem w oczach Saerto — ale m y (podkreślił to m y , tak jak się podkreśla wyższość
rasową), my wiemy dużo! Tak dużo, by móc poważniej traktować sytuację niż wy to
uczyniliście. Nasz sztab generalny przeprowadził odpowiednie studia historyczne i odkrył
bardzo interesujące rzeczy o owej grze, którą zesłał na Ziemię demon mieniący się
Bogiem Szachów. Otóż szukając kolebki tej gry nie możemy z braku źródeł dotrzeć dalej,
jak do Heftalitów, ale i to wystarczy. Owo nomadyjskie plemię, zabawiające się szachami,
stworzyło w Azji, między czwartym a szóstym wiekiem naszej ery, wielkie mocarstwo...
— Co to ma do rzeczy, generale? — spytał Sloane.
— Zaraz się pan dowie, proszę tylko pozwolić mi skończyć! Stwierdził pan przed
chwilą, że niewiele wiemy o początkach szachów, co miało oznaczać, jak rozumiem, że
nie ma sensu wnioskować w oparciu o historię. Mam na ten temat zdanie akurat odmienne
i chcę udowodnić, że to nie ja się mylę! Nie ja zresztą odkryłem, że historia jest znakomitą
nauczycielką, trzeba tylko słuchać jej pilnie i dobrze odrabiać lekcje. Pan się widać do
nich nie przykładał, tak jak i Amerykanie, którzy być może uniknęliby swego losu, gdyby
pamiętali, co napisał dwieście kilkadziesiąt lat temu ich rodak, pisarz George Santayana.
Napisał on tak: „Ci, którzy nie pamiętają przeszłości, są skazani na to, by ją powtórzyć”. I
ja właśnie chcę dowieść, że wy i oni skazaliście się sami...
— Generale Saerto! — przerwał mu Okamura — proszę się powstrzymać od
osobistych wycieczek i przejść do rzeczy! Nie po to się tu zebraliśmy, żeby sie kłócić i
obrażać jak przekupnie na targu.
— Dobrze, wracam do rzeczy! — wycedził Saerto. — Mam tu ze sobą klasyczne
dzieło, wielokrotnie wznawiane od kilku wieków „Indie” Bashama. Autor ten nazywa
Heftalitów „białymi Hunami” i opisuje „dziki atak tych barbarzyńców na Indie”. Jeśli
dodam, że szachy Heftalitów były grą wojenną, to wniosek nasuwa się sam. Ta gra
wyzwala instynkty mordercze i rodzi agresję!... Ale idźmy dalej. W szóstym wieku szachy
rozwinęły się w Indiach pod nazwą „shaturanga”. Słowo to oznacza: „cztery wojska”,
gdyż figury, którymi grano, dzieliły się na cztery oddziały militarne. Były to słonie
bojowe, kawaleria, piechota i wozy bojowe. Gra ta miała od początku charakter czysto
strategiczny. Nic dziwnego, że dwaj najwięksi w średniowieczu masowi eksterminatorzy
ludzkości, wyżywający się w nieustannej agresji, Dżyngis--chan i Tamerlan, nie
rozstawali się z szachami. Ten drugi grywał na stu-dziesięciopolowej szachownicy,
zapraszał do siebie najlepszych szachistów ówczesnego świata, w tym wielkiego
Galaldina, a jednego ze swoich synów nazwał „Schachrush”, to jest: Wieża Królewska.
Arcymistrzem szachowym imperium Tamerlana był Ali Shatrandżi... Ale przejdźmy w
bliższe czasy. W roku 1780 Prusak Helwig wynalazł nowoczesną, ulepszoną później przez
porucznika von Reisswitza, grę wojenną — „Kriegsspiel”. Rozgrywano ją na szachownicy,
która miała ponad półtora tysiąca pól, a pionkami były toczące walkę oddziały
wojskowe różnej wielkości. Przez następne dwa stulecia wszystkie sztaby wojskowe na
świecie stosowały „Kriegsspiel” przy ustalaniu planów bitew i kampanii wojennych. W
wojnie japońsko-rosyjskiej i w obu wojnach światowych decydujące operacje rozegrano
uprzednio na szachownicy. Reasumując: nie radzę łudzić się, że jeśli unikniemy
przeniknięcia zarazy na nasze wyspy, to będziemy mogli spokojnie spać. Oni zaatakują
nas z zewnątrz, gdyż taka jest, z gruntu agresywna, imperialistyczna i niepohamowana,
istota totalnych szachów. To jest gra wojenna i jeśli nawet uprawia się ją dla rozrywki, w
podświadomości grającego czai się atak i okrucieństwo! Skończyłem.
Zapadła cisza. Po chwili podniósł się z miejsca Sloane i spytał:
— Cóż więc pan proponuje, generale?
— Kontruderzenie, zmasowany atak wszystkimi siłami Japofilinezji, Azji i Europy.
Od początku świata nie wynaleziono lepszej obrony jak atak uprzedzający.
Sloane pomyślał sobie o głupocie soldateski to, co pomyślałby każdy urodzony
pacyfista, po czym zauważył sucho:
— Ta rewelacyjna metoda ma tylko jedną drobną wadę. Gwarantuje zniszczenie globu
w wyniku obustronnej wymiany ciosów za pomocą współczesnej broni, w najlepszym zaś
razie całkowitą likwidację gatunku ludzkiego.
— Pan, oczywiście, preferuje śmierć barana idącego potulnie na rzeź! — warknął
Saerto. — Kiedy mówił pan o tym Bogu Szachów, trudno było się powstrzymać od
wrażenia, że przemawia jego wyznawca.
— Myli się pan, generale. Wcale nie twierdzę, że on jest Bogiem, jest to po prostu
człowiek obłąkany. Mówiłem natomiast i podtrzymuję swoją opinię, że on sam nie jest
zły, tak jak nie jest złe jego „dobre słowo”. Nie tylko nie namawia on do agresji, lecz
przeciwnie, głosi, iż ludzie winni poniechać bratobójczych walk, sporów, wojen i mordów
i wszelkie problemy polityczne, a nawet osobiste, rozstrzygać pokojowo, za pomocą
szachów. To nie on obalał ołtarze, to narody dokonały tych przewrotów. Dlatego nie
zgadzam się z generałem, panowie. Moim zdaniem wam również nie zagraża Bóg
Szachów ani jego podwładni, chociaż jest wśród nich wiele tygrysów w ludzkiej skórze,
lecz ludzie, którymi rządzicie, a którzy, jeśli jeszcze nie chcą, to wkrótce zechcą być
rządzeni przez niego.
— Mam dwa pytania — odezwał się Okamura. — Pierwsze brzmi: czy człowiek ten
jest rzeczywiście geniuszem szachów, czy też hipnotyzuje przeciwników lub jakąś
telepatyczną siłą odkrywa ich koncepcje gry?
— Przeprowadziliśmy dokładną analizę wielu jego partii — odpowiedział Sloane — i
hipnozę oraz telepatię, które również braliśmy pod uwagę, zdecydowanie odrzucamy.
Człowiek ten jest po prostu urodzonym zwierzęciem szachowym. Gra z fenomenalną
fantazją, szybko i jakby od niechcenia, ma bajeczne wyczucie pozycji i nieomylną
intuicję, popartą wspaniałą techniką i nadludzkim wręcz talentem kombinacyjnym. Jest
obdarzony jakimś szóstym zmysłem, nie ma mowy, by przeoczył błąd przeciwnika. Sam
błędów nie popełnia. Powtórzyłem panom opinie naszych ekspertów szachowych, którzy
zresztą, rozkochani w jego systemie gry, pierwsi się przeciw nam zbuntowali.
— Wobec tego, czy jest rzeczą możliwą, by tak fenomenalnie grał człowiek obłąkany?
— zadał drugie pytanie Okamura.
— Drogi przyjacielu — Sloane pozwolił sobie na poufałość — właśnie obłęd jest
motorem jego geniuszu. Generał Saerto postawił mi co prawda dwójkę z historii, ale
myślę, że nie jest ze mną aż tak źle. Pozwólcie, panowie, że przypomnę autentyczne
wydarzenie z roku 1961. Mistrzem świata był wówczas Rosjanin Tal. Pewien lekarz
psychiatra poprosił go, by zagrał w szpitalu partię z szaleńcem, który twierdził, iż jest
najlepszym szachistą świata. Tal spełnił prośbę i... przegrał! Dopiero w drugiej partii,
skoncentrowawszy się, wygrał po pięknej walce. I tak jak przypuszczał lekarz, porażka
uzdrowiła pacjenta. Wypisano go ze szpitala. Wkrótce potem Tal natknął się na niego w
Rydze na publicznym turnieju szachowym i poprosił o partię. Zrobili kilka ruchów i Tal
osłupiał. Jego przeciwnik grał przeciętnie, bezbarwnie i mdło. Był zdrowy!
Znowu zapanowało milczenie. Przerwał je zastępca Okamury, wicepremier Ramos,
zwracając się do Australijczyków:
— Wspomnieliście, panowie, o pomocy, jakiej moglibyście nam udzielić. Czyżbyście
naprawdę znaleźli sposób niedopuszczenia tej zarazy do Japofilinezji?
— Nie wiemy, czy okaże się on skuteczny — odpowiedział Sloane — lecz wydaje się
on nam jedyną szansą nie tylko powstrzymania, lecz nawet unicestwienia Imperium
Szachów. Zważcie, panowie, iż szkieletem całej tej gigantycznej struktury jest mit
niezwyciężoności tego człowieka. Wystarczyłoby pokonać go na szachownicy jeden
jedyny raz, a mit pryśnie i struktura rozleci się jak kopnięty pałac z klocków. Ta przegrana
162 Waldemar Lysiak MW
wyleczy jego wyznawców.
Salą wstrząsnął wybuch złośliwego śmiechu z japofilinezyjskiego krańca stołu.
— Wybacz, ekscelencjo — odezwał się minister spraw wewnętrznych, Fudżita — o
tym myśleliśmy już i my, nietrudno na to wpaść. Tylko skąd wziąć arcygeniusza, który
odniesie zwycięstwo?
— Doskonale wiemy, o czym myśleliście — zareplikował zimno Sloane. — Mieliśmy
niezły wywiad. Wiemy nawet, że niektórzy z was, wbrew wojowniczym pohukiwaniom
generała Saerto, myślą o poddaniu się bez walki, by uratować głowy. Tym razem ja nie
radzę się łudzić, panowie, wasi szachiści nie zapomną wam nigdy rzezi, jaką urządziliście
po buncie w Manilii. Co zaś do myślenia o sposobie ratunku, to my mamy tę przewagę, że
wymyśliliśmy. Szachisty, który z nim wygra, nie znajdziecie, musicie go zrobić! A my
wam w tym pomożemy. Chcę wam przypomnieć najstarszą w historii (tu spojrzał
złośliwie na Saerto i uśmiechnął się, jakby chciał rzec: No i co, durniu, kto jest lepiej
obkuty z przeszłości?) maszynę do gry w szachy — android szachowy. Z takim
mechanicznym szachistą, skonstruowanym przez barona von Kempelena, Napoleon grał w
Wiedniu w roku 1809, a ówczesny właściciel tego genialnego automatu, Austriak Maelzel,
sądził, że cesarz nie wie, iż cała rzecz oparta jest na oszustwie. Albowiem wewnątrz
rzekomej maszyny, która wygrywała setki partii, siedział żywy szachista. Bonaparte
jednak znał tajemnicę od swego kontrwywiadu. Nie zdradził się jednak, z przyczyn, które
pominę, bo nie są one dla nas istotne. Istotne jest co innego i dlatego opowiedziałem tę
historię: władcy Imperium Szachów nie pokonamy orężem ani uczciwą rozgrywką
szachową, lecz sposobem lisa.
— Oszustwem? — spytał Saerto.
— Można to tak nazwać, generale. Słowo android, wywodzące się od greckich słów:
andros — człowiek i eidos — postać, oznaczało sztucznego człowieka... Naszą szansą jest
stworzenie szachowego homunkulusa!
— Panie Sloane... — mruknął Okamura.
— Panie premierze — odparł Sloane — ja nie zwariowałem i nie przybyłem tu po to,
żeby robić sobie żarty. Myślimy o tym poważnie. Mamy już ciało tego szachowego
Frankensteina. To pułkownik William Walker, zastępca szefa naszego wywiadu. Walker,
wysłany z misją wywiadowczą, widział na własne oczy Boga Szachów i znalazł sposób,
który wam teraz zaprezentuje. Prosimy, panie pułkowniku.
Niewielu było na kuli ziemskiej ludzi, do których eks-premier Australii arystokrata od
siedemnastu pokoleń, czułby taki wstręt, jak do pułkownika Walkera. Walker pochodził z
Europy. Nikt nie wiedział, on sam zapewne również, kim byli jego rodzice. Znaleziono go
w niemowlęctwie obok wozu cyrkowego. Podrzutkiem zaepiekował się Cygan epatujący
publikę rzucaniem nożami do tarczy, na tle której stała mała Cyganeczka, jego córka.
Walker okazał się fenomenalnym nożownikiem. Mając dziesięć lat przerósł mistrza.
Trafiał we wszystko z zawiązanymi oczami, jakby miał radar we włosach lub uszach. W
wieku siedemnastu lat zgwałcił córkę opiekuna, zmasakrował nożami pół trupy cyrkowej,
próbującej go ująć, i zwiał. Wylądował w Australii. Aresztowano go za zabójstwo nożem.
Uciekł z więzienia. Przypadkowo znalazł się na trasie przejazdu prezydenta, gdy agenci
japofilinezyjscy urządzili zamach na głowę Australii. Niewiele razy zdążyli nacisnąć
spusty. Noże z rąk Walkera wyskakiwały jak rakiety. Zamachowcom wyjęto je z ciał i pochowano
ich, on zaś stał się bohaterem narodowym. Wstąpił do policji, gdzie okazał
nadzwyczajne talenty. Przerzucono go do kontrwywiadu. Powszechnie wiedziano, że nóż,
w jakiejkolwiek postaci, ze skalpelami włącznie, jest jego magią, religią i jedyną miłością.
Mówiono żartobliwie, iż uprawia z nożem seks i dyskutuje, że nóż czyta mu gazety i
opowiada kawały, że je i pije wyłącznie noże. Sloane brzydził się tym chamem, ale nawet
gdyby Walker był o stokroć bardziej godny pogardy, Sloane nie odrzuciłby jego
propozycji. Sprzymierzyłby się z diabłem, by odzyskać władzę i wziąć odwet na
australijskich „szachistach.
Walker podniósł się z miejsca. Był wysoki, o drapieżnej twarzy zdobionej orlim nosem
i parą fosforyzujących oczu, lekko szpakowaty. Wyglądał na około czterdzieści pięć lat,
lecz był młodszy. Gdy zaczął mówić, ustały najlżejsze szmery.
— Sposób jest prosty. Zanim Australię opanowało to szaleństwo, zdążyliśmy uwięzić
dwudziestu trzech najlepszych szachistów naszego kontynentu, w tym eks-mistrza świata,
Gustavsona. Formalnie było to uwięzienie za bunt, w rzeczywistości chodziło o coś
innego. Przed egzekucją wypreparowaliśmy z ich mózgów metodą Regniera tkanki z
zawartością ich talentu i wiedzy szachowej. Nie zdążyliśmy niestety zrealizować...
— Ależ to potworne! Stosowanie metody profesora Regniera zostało w roku 2098
zakazane wszechświatową konwencją i uznane za jedną z głównych zbrodni planety! —
krzyknął ktoś z sali.
Walker zwrócił w kierunku mówiącego swoje okrutne oczy i wycedził:
— Proszę nam nie przypominać dat, dość już mieliśmy dzisiaj lekcji historii!
Proponujemy wam szansę, możecie ją przyjąć lub nie. Innej nie macie i nie będziecie
mieć!...
Nikt się nie odezwał. Walker rozejrzał się wokół i kontynuował:
— Wracając do tematu. Wy również, zanim zgładzicie Menendeza, wypreparujecie
jego „bank szachowy”. Identycznie potraktujcie Isozakiego oraz kilku innych waszych
arcymistrzów, którzy myślą już tylko o tym, jak was eksterminować. Po czym całe to
bogactwo szachowej wiedzy wszczepicie mnie, czyniąc ze mnie, powiedzmy, Gustavsona
do dziesiątej potęgi. Następnie zaproponujecie ministrom Imperium Szachów partię
między mną a ich bóstwem. Zgodzą się bez wahania, gdyż wierzą święcie, że on jest nie
do pokonania.
— Czy pan, panie pułkowniku, wierzy w możliwość pokonania go? — spytał Okamura
cicho, drżącym głosem, zaszokowany jak wszyscy jego współpracownicy.
— Zanim wyniosłem się z Niagara Falls do domu, obserwowałem kilkadziesiąt jego
partii. Znam się na tym, jestem dobrym szachistą. Dwukrotnie, gdy grał czarnymi z
mistrzem świata, Bloomfieldem, po identycznym debiucie Bloomfielda miał kłopoty w
końcowej fazie. Bloomfield nie mógł wygrać tych partii, lecz był o włos od remisów. I za
każdym razem tamten celowo komplikował końcówkę w taki sposób, że ogłupiało to
Bloomfielda i prowokowało go do błędów. Człowiek, w którego mózgu znajdzie się
trzydzieści wielkich mózgów szachowych, nie da się w ten sposób wyprowadzić w pole. A
więc?
I tym razem nikt nie otworzył ust. Walker czekał przez chwilę, po czym rzekł:
— Wiem, że operacja, jakiej na mnie dokonacie, może się nie udać, gdyż po konwencji
z roku 2098 zaprzestano doświadczeń związanych z metodą Regniera. Ale to moje ryzyko.
Zdaję sobie również sprawę, że gra jednego przeciw trzydziestu nie jest fair, ale przecież
ten jeden to p r a w d z i w y B ó g (rozciągnął te słowa, uśmiechając się złośliwie),
uspokójcie więc swoje szlachetne sumienia i pomyślcie, że być może ona nie jest fair w
drugą stronę. Bez względu na to, co sobie pomyślicie, musicie sobie uświadomić jedno:
ż e n i e m a c i e ż a d n e g o w y b o r u!
— A jaką mamy pewność — spytał Saerto — że pan, stawszy się homunkulusem, nie
rozkocha się we władcy Imperium Szachowego i nie zdradzi?
— Żadnej — odparł Walker. — Musicie wierzyć, że moja nienawiść do niego jest
większa niż miłość miliona szachistów.
Nie mieli wyboru, przyjęli więc propozycję. Nie wiedzieli, że on niewiele ryzykuje,
odnalazł bowiem jednego z asystentów profesora Regniera, doświadczonego chirurga,
który już dwukrotnie przeprowadził dla mafii zakazane operacje mózgowe. Nie mieli też
pojęcia, że Walker w pierwszym rzędzie oszukał ich i swoich mocodawców, nie
ujawniając prawdziwej metody, którą zamierzał pokonać Boga Szachów. Walker znał
ludzi i przypatrując się uważnie twarzy Bloomfielda, gdy mistrz świata przez głupie błędy
tracił remisy w partiach z Bogiem Szachów, uwierzył, że historia lubi się powtarzać.
Historia Bogów również. Uwierzył w to sam dużo wcześniej nim generał Saerto zacytował
publicznie zdanie Santayany o tych, którzy są skazani na powtórzenie przeszłości,
albowiem zdążyli ją zapomnieć.
Największa gra w dziejach odbyła się na stadionie Maracana w Rio de Janeiro, na
którym już od dawna nie uprawiano brutalnych sportów z minionych wieków, lecz który
konserwowano pieczołowicie jako zabytek architektury i barbarzyńskich namiętności
rodzaju ludzkiego, wykorzystując czasami dla ceremonii związanych z wielkimi
rocznicami. Tam właśnie spotkali się Walker i Bóg Szachów. Był dzień 21 grudnia 2137
roku.
W celu zwiększenia efektu, na prośbę Walkera odkurzono dla tej gry o świat
pochodzący z VIII wieku wynalazek króla Franków Karola Młota: „żywe szachy”. Na
olbrzymiej szachownicy z białego i czarnego epolitu, ułożonej na środku murawy, rolę
figur pełnili najznakomitsi szachiści Imperium Szachów, poprzebierani za królów,
królowe, wieże, laufrów, konie i piony. Zaszczyt królowania białym przypadł
Bloomfieldowi, czarnym — byłemu mistrzowi Afryki, Nigeryjczykowi Tesserowi.—
Białymi — jako wyzwany — grał Bóg Szachów. On i Walker sterowali figurami z
przeciwległych lóż stadionu za pomocą nadajników pracujących na różnych długościach
fal, tak iż białe mogły odbierać w słuchawkach tylko sygnały od Boga Szachów, czarne
zaś od Walkera. Po czterdziestu siedmiu minutach gry, dokładnie o godzinie 13.48, Bóg
Szachów rozkazał swemu królowi: G-4, lecz Bloomfield najspokojniej stanął na F-4.
— Bloomfield, bracie mój — wyszeptał Bóg Szachów do mikrofonu — czy dobrze
słyszysz mój głos?
W odpowiedzi ujrzał skinienie głową Bloomfielda. I pojął wszystko. Zrozumiał, że
ludzie wcale nie są tak podli, jak się uważa. Są jeszcze podlejsi. Zaczął myśleć
gorączkowo. Nie mógł protestować i starać się cofnąć tego ruchu, gdyż naraziłby się na
śmieszność — wiedział, że zdrajca przysięgnie, iż rozkazano mu: F-4. Nie wiedział, co ma
zrobić. Wszystko to było jak zły sen. Rozejrzał się wokół siebie. Otaczali go najbliżsi,
najwierniejsi kapłani szachownicy.
— To pomyłka — szepnął rozpaczliwie — on się pomylił. To znaczy nie... on skłamał!
— Kto skłamał, panie nasz? — zapytali go zdziwieni.
— Nakazałem mu G-4.
Popatrzyli po sobie i nie wytrzymując jego spojrzenia zaczęli spuszczać oczy. Bóg
Szachów wydał tamto polecenie przytykając wargi do mikrofonu, a gwar z ust pięciuset
tysięcy widzów nie pozwalał im usłyszeć jego słów — śledzili przebieg gry obserwując
ruchy figur. Nawet jednak, gdyby któryś z nich go usłyszał, lub gdyby nawet usłyszeli go
wszyscy stojący obok, to jak mogliby przekonać tłum, że mówią prawdę, że nie próbują w
oszukańczy sposób naprawić błędu swego mistrza. I wreszcie pułkownik Walker nie
zgodziłby się na cofnięcie ruchu przez przeciwnika, gdyż reguły nie dopuszczały takiej
możliwości. Milczeli i Bóg Szachów także milczał. Jeśli żaden człowiek nie wierzy w to,
w co ja wierzę, to jestem obłąkany — pomyślał. Na całym świecie nie było w tej chwili
nikogo innego — tylko on i jego ból. Wiedział, że jest zgubiony.
Dla przeciętnego szachisty F-4 nie wydawało się groźne, przeciwnie, zdawało się
wzmacniać pozycję białych. Tylko wirtuoz, a takim Bloomfield był bez wątpienia,
rozumiał, czym grozi ten ruch na dalszą metę. Bloomfield wybrał właściwy moment, by
dać Walkerowi szansę, a jego skinienie głową w odpowiedzi Bogowi Szachów było
jednocześnie umówionym znakiem dla Walkera. Szachy mają swoje nieubłagane prawa —
nawet bogowie nie mogą dokonać cudu na szachownicy w sytuacji beznadziejnej. Bóg
Szachów bronił się rozpaczliwie, licząc już tylko na błąd przeciwnika. Ale pułkownik
Walker nie popełnił błędu i o godzinie 14.20 krzyknął:
— Szach-mat!
Szach-mat znaczy w arabskim: „władca nie żyje”. Dla tłumu władca imperium umarł,
zobaczyli go ze spuszczoną głową i ze łzami, które płynęły mu po policzkach. I tłum
ryknął:
— Król umarł, niech żyje król!
Od tej chwili Walker władał Imperium Szachów, a sam szatan podawał mu do stołu,
zdjąwszy uprzednio insygnia swej władzy i włożywszy liberię. Zdetronizowanego Boga
Szachów przywiązano, rozkrzyżowanego, do wielkiej, pionowo ustawionej szachownicy,
nad którą wisiał szyderczy cytat z archaicznych pism Michela de 1’Hôpital: „Siła noża
jest niczym wobec siły ducha”. Walker stanął przed nim w odległości dwudziestu metrów i
kilkoma celnie miotniętymi nożami (każde trafienie wyrywało triumfalny ryk z gardeł
tłumu) przygwoździł ciało nieszczęśnika do szachownicy. Potem, by ostatecznie zadrwić z
historii, zmusił Bloomfielda do popełnienia samobójstwa, zamykając go w celi bez
jedzenia i picia, ale za to z nożem. Wreszcie powiększył Imperium, opanowując
podstępnie Japofilinezję i wymordowując (osobiście, nożem) jej przywódców, jak również
ekipę Sloane’a. Następnym etapem miała być Europa, ta jednak wykupiła się dwoma
najsławniejszymi dziełami Hieronima Boscha. Oddała nowemu Bogowi Szachów
fragmenty tryptyków „Ogród rozkoszy ziemskich” z madryckiego Muzeum Prado i „Sąd
Ostateczny” z wiedeńskiej Galerie der Akademie der Bilden Künste. W ten sposób apetyt
wielkiego nożownika został na długo zaspokojony.

Link do tryptyku bo nie ma na tym forum IMAGE RESIZERA!

Hieronim Bosch (1450—1516) był niezwykłym malarzem. W dobie Leonarda da Vinci
malował rzeczy z przyszłego tysiąclecia w sposób tak surrealistyczny, że potem tylko
jeden Dali próbował mu dorównać. Jego obrazy były wizerunkiem ludzkości skazanej na
trwogę, męczarnie i koszmar najokrutniejszej śmierci. Świat stanowił dla Boscha
szatańskie królestwo szaleństwa i zwyrodnienia, coś w rodzaju arki głupców i morderców,
ofiar i katów, zwierząt i rzeźników, i Bosch odważył się to namalować, dlatego później
pisano, że „Bosch odważył się na wszystko”. A monarchą tej Apokalipsy uczynił
gigantyczny nóż.
Walker wiedział z pewnej europejskiej książki, wydanej w roku 1974, że w „Ostatniej
Wieczerzy” Leonarda znajduje się tajemniczy, gotowy do zadania ciosu nóż w dłoni,
która nie należy do żadnego z apostołów ani do Chrystusa. Fascynowało go to sekretne
przesłanie mistrza renesansu, ale nie zażądał od Europejczyków zerwana fresku ze ściany
mediolańskiego kościoła, gdyż wówczas malowidło mogłoby ulec kompletnemu
zniszczeniu — kazał sobie tylko zrobić duże kopie i reprodukcje dzieła, a także
powiększenia Leonardowskiego kadru z nożem. O wiele bardziej interesowały go noże
Boscha, wielokrotnie większe od ludzi mające po kilkanaście metrów długości.
W prawej części tryptyku „Ogród rozkoszy ziemskich”, przedstawiającej ziemskie
królestwo szatana, świat płonął niczym ogarnięta pożarem wieś, a demony piekielne
pastwiły się nad rodem ludzkim. Widać tam było, we fragmencie zawierającym szulerów,
pełnym kart i kości do gry, człowieka przyszpilonego nożami do płaskiej tafli, może do
blatu stołu? Wyżej, na ostrzu monstrualnego noża, leżała tarcza, a na niej rycerz w zbroi,
pożerany żywcem przez psy o jaszczurczych kształtach. Jeszcze wyżej klinga drugiego
noża, o szerokości równej wysokości człowieka, osadzona była niczym lufa armatnia
między dwoma „kołami”, które miały kształt ludzkich uszu. Diabły sterowały tą maszyną,
której ostrze siekało tłum nagich potępieńców.
Środkowa część tryptyku „Sąd Ostateczny” miała podobną treść. Pisano o niej
lapidarnie: „Obraz ten przedstawia męki potępionych w piekle. Wyobrażone przez Boscha
sceny tortur zadawanych człowiekowi przez demony i człowiekowi przez człowieka
należą do najtragiczniejszych w historii malarstwa europejskiego”. W dolnej połowie tego
malowidła kotłowała się rzeź dokonywana przy pomocy najróżniejszego kształtu noży. W
górnej, nad ziemią, widniało niebo z Chrystusem, który rozłożył ręce, ze świętymi i z
aniołami. Najciekawsze były tu dwie rzeczy. Rodzaj obserwatorium astronomicznego z
kopułą, przez której otwór wychodziła ku górze luneta w postaci noża (!) oraz wielki nóż
w prawym dolnym rogu, dźwigany przez kilka poczwar i skierowany przez nie ostrzem w
niebo, w Zbawiciela i w świętych! Grupa tych świętych była najwyraźniej
skonsternowana, pełna niepokoju i troski, co wydaje się naturalne przy oglądaniu tego
malarskiego pandemonium, nigdzie bowiem nie pokazano w tak dobitny sposób
bezradności Jezusa Chrystusa wobec wszechogarniających okrucieństw szatana, którego
narzędzie stanowi paranormalny nóż.
Walker nie chciał mieć obu tryptyków w całości, chciał mieć tylko ich fragmenty z
apokaliptycznymi nożami. I dostał je za układ o wzajemnej nieagresji. Owszem, rozważał
możliwość zaatakowania Europy, aczkolwiek rozumiał czym to grozi. Rzecz rozstrzygnął
Watykan. Nikt nie wiedział, w jaki sposób papież poznał wielkie marzenie Walkera, chęć
posiadania owych malowideł Boscha. Było to prawdopodobnie efektem przecieku z
otoczenia imperatora. Rząd europejski poinformował wówczas Walkera, że w razie
wszczęcia przezeń kroków agresywnych, oba obrazy zostaną natychmiast zniszczone.
Walker machnął ręką na znienawidzony „przylądek bez znaczenia” i zawarł traktat
pokojowy z gwarancjami, a otrzymane w zamian obrazy umieścił w swoim gabinecie.
„Sąd Ostateczny” powiesił na ścianie tak, by siedząc przy biurku mógł nań patrzeć.
Najchętniej czynił to w mroku i wówczas małe reflektory umieszczone w obudowie
biurka, sterowane przez Walkera dźwigienkami w elektronicznym pulpicie, ślizgały się po
zamalowanej płaszczyźnie, wyrywając z ciemności widmową makabrę i mamucie noże. Z
prawą częścią „Ogrodu rozkoszy ziemskich” postąpił wzorem króla Filipa II.
Królowie hiszpańscy, którzy poprzez Świętą Inkwizycję uczynili z Europy płonące
stosami piekło , byli największymi wielbicielami Boscha. Już Filip I Piękny (1478-1506)
skupował jego obrazy i zamawiał je u artysty — jednym z tych zamówień był „Sąd
Ostateczny”. Filip II (1527—1598), krwawy fanatyk, eksterminujący z ponurą surowością
dziesiątki tysięcy mniej lub bardziej urojonych „heretyków” (kiedy księżna Małgorzata
kazała wieszać skazanych zamiast palić, uznał to za osobistą obrazę), równie zaciekle
zdobywał dzieła Boscha nie stroniąc od rabunku. Dziewięć malowideł Niderlandczyka
zawisło w Escurialu, gdzie król pracował w ciemnej komnacie, przypominającej
klasztorną celę. Głównym meblem w tej ascetycznej norze był stół, którego blat zrobiono
z obrazu Boscha „Siedem grzechów głównych”.
Walker dwukrotnie skopiował Filipa II. Raz, gdy wszystkim, którzy chcieli z nim
rozmawiać, kazał czynić to na klęczkach. Po raz drugi, gdy ze zdobytego fragmentu
„Ogrodu rozkoszy ziemskich” uczynił blat biurka w swoim gabinecie. Zasiadał przy nim,
gdy ciemność zaczynała z wolna otulać jego starą zamkową siedzibę, a barwy szarzały
coraz intensywniej i rzeczy rozpływały się w wilgoci mroku. Była to ta godzina, kiedy
cienie robią się coraz dłuższe, miękną i uchodzą w chłód nocy niby pustynne zjawy, a
niewidoczny wiatr daje się słyszeć z różnych kierunków, jakby sobie drwił. Blask
księżyca, przenikający przez małe prostokątne okno, srebrzył w podłodze łebki gwoździ,
tak iż zdawało się, że to drugie rozgwieżdżone niebo daje się deptać butami. A kiedy palec
Walkera dotykał jednej z dźwigni, mrok przecinało światło bez źródła, jak gdyby samotny
pustelnik zapalił w ciemności swą czarodziejską latarnię. Wówczas Walker wpatrywał się
płonącymi oczami we fragment obrazu rozjaśniony żółtym kołem i chłonął okrutną
poetykę tych kompozycji, aż do chwili, gdy senność poczynała uciskać mu skronie
obcęgami zmęczenia. Tylko kiedy spojrzenie jego padało na karty do gry, rozrzucone
obok człowieka przyszpilonego nożami do blatu karcianego stołu, ogarniał go
nieokreślony niepokój, którego nie potrafił sobie wytłumaczyć.
W rządzonym przezeń imperium grano w szachy o wszystko: o kobiety, o pożywienie,
o życie. Były to gry bez rewanżów — przegrywający odchodzili w wieczną ciemność
otchłani zamatowanych i zabitych nożem, co skutecznie rozwiązywało problem
przeludnienia. Sztuka i wszelka działalność kulturalna obracały się wokół szachów i noża.
Filmy pokazywały wciąż to samo. Bohaterem był zawsze człowiek nie mogący żyć bez
szachów i noży, świetny gracz i nożownik. Drugim — jakiś cudzoziemiec. Spotykali się w
tawernie, w której ten pierwszy miotał nożem do szachownicy zawieszonej na ścianie,
witali, rozmawiali bardzo grzecznie. Potem wychodzili na ulicę i zaczynali się bić. Cały
czas bez słów i bez patosu. Nie wspominali o ideach, pieniądzach, ani o żadnej kobiecie.
Cudzoziemiec ginął z nożem w ciele: przyszedł po śmierć.
Sam Walker grywał rzadko i tylko epolitowymi figurami. Nie chciał ryzykować. Wolał
poświęcać czas na umacnianie zwartości imperium i swego prestiżu przez wzbogacanie
rewelacyjnymi nowinkami teorii gry. Atak na resztę planety odłożył na kilka do kilkunastu
lat, czekając, aż jego uczeni wynajdą systemy broni, dające mu bezsporną przewagę.
Niewątpliwie rządziłby jeszcze bardzo długo, gdyby w lutym 2142 roku obejrzał
krótką, kwadroplastyczną informację prowincjonalnego „Głosu Nowej Zelandii” o
„zwariowanym pokerzyście”, który pojawił się w maleńkim miasteczku Dunedin...
Wychodząc z sali nr VIII spójrzcie na wiszący przy drzwiach obraz Georgesa de La
Toura „Szuler” i przestańcie się łudzić, że to była science-fiction. Przypomnijcie sobie
słowa Alicji z Krainy Czarów: „Jesteście tylko zwykłą talią kart!”
Ceterum censeo Grubum delendam esse.
Awatar użytkownika
Borys
Krul
Posty: 5516
Rejestracja: 2013-02-16, 17:21
Tytuł: Wielki Chan Borysady
Has thanked: 46 times
Been thanked: 43 times

Re: Zbiorczy temat na opowiadania

Post autor: Borys »

ok
Jack: Wilhelm, wanna come work for me and open a vault?
Wilhelm: No.
Jack: I'll pay you a million dollars.
Wilhelm: Okay.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Z dala od świadomej szarańczy - OFFTOP”